Wednesday, January 30, 2008
Myśląc Ojczyzna: "Faryzeusze i celnicy"
Myśląc Ojczyzna: "Faryzeusze i celnicy"
red. Stanisław Michalkiewicz (2008-01-30)
Felieton
słuchajzapisz
Szanowni Państwo!Zablokowanie niemal całej wschodniej granicy Polski, która od niedawna jest także granicą strefy Schengen, stwarza dobrą okazję nie tylko do oceny sprawności rządu premiera Donalda Tuska w rozwiązywaniu problemów sektora publicznego, ale także - do oceny roli państwa w gospodarce i instytucji ceł.Zacznijmy od pierwszej kwestii. Jeśli chodzi o funkcjonowanie ochrony zdrowia, górnictwa węglowego, czy edukacji, rząd początkowo unikał angażowania się w konflikty płacowe, twierdząc, ze nie jest ich stroną. Do pewnego stopnia jest to prawda, ale tylko do pewnego stopnia. Zarówno bowiem ochrona zdrowia, górnictwo węglowe, jak i edukacja, wchodzą do sektora publicznego. Czy tak powinno być - to inna sprawa i temat na osobny felieton. Teraz ważne jest tylko, że wszystkie te dziedziny są elementem sektora publicznego. Sektorem tym zarządza administracja rządowa, jeśli nie bezpośrednio, to pośrednio - wyznaczając zadania i przydzielając środki finansowe na ich wykonanie samorządom terytorialnym. Przede wszystkim zaś - projektując budżet państwa, który następnie uchwalany jest przez Sejm, a ściślej - przez sejmową większość, która stanowi polityczne zaplecze rządu. W ustawie budżetowej zapisane są również dopuszczalne poziomy wynagrodzeń w sektorze publicznym, a zatem nie do końca jest prawdą pogląd, jakoby rząd nie był stroną sporów pracowniczych o wynagrodzenia w tym sektorze. Zresztą rząd sam podważył swoje pierwotne stanowisko w tej kwestii, podejmując inicjatywę rozmów zarówno z przedstawicielami sektora ochrony zdrowia, jak i edukacji. Jedynie wicepremier Pawlak odmówił rozmów z żonami górników strajkujących w kopalni "Budryk", ale bo też kobiety te formalnie nie są pracownikami państwowej kopalni, więc pretekst jak najbardziej był.Zupełnie inna sytuacja występuje w przypadku celników. Są oni funkcjonariuszami państwowymi, częścią administracji rządowej, więc udawanie, jak to próbował robić wicepremier Pawlak, że ta sprawa również nie jest przedmiotem jego zainteresowania, ie wytrzymuje krytyki. Również dlatego, że strajk płacowy celników pociąga za sobą wymierne straty gospodarcze zarówno w przypadku przewoźników krajowych, jak również - zagranicznych, którzy już zapowiadają wystąpienie z roszczeniami odszkodowawczymi. Czy wydarzenia powodujące straty gospodarcze i narażające państwo polskie na materialną odpowiedzialność w przyszłości, naprawdę pozostają poza sferą zainteresowań wicepremiera rządu i ministra gospodarki? To czymże w takim razie on się interesuje?Ostatnio dowiedzieliśmy się, że anulował karę w wysokości pół miliarda złotych, nałożona na zagadkową spółkę J&S, w której dwaj ukraińscy muzykanci z korzeniami dlaczegoś pośredniczą w sprzedaży Polsce rosyjskiej ropy. Czyżby ta decyzja wicepremiera Pawlaka była sygnałem rozpoczęcia epoki "pragmatyzmu" w stosunkach polsko-rosyjskich? Jak daleko sięga ten pragmatyzm, ile może Polskę kosztować, no i jakie środowiska oraz osobistości mogą być nim zainteresowane materialnie? Nie sądzę, by udało się uzyskać odpowiedzi na te wszystkie pytania, zwłaszcza w sytuacji, gdy odpowiedzialny za gospodarkę dygnitarz coraz bardziej upodabnia się do Lecha Nikolskiego, którego, jak pamiętamy, nie interesowało w ogóle nic. Tak w każdym razie twierdził podczas przesłuchania w sejmowej komisji śledczej, więc podważanie wiarygodności tych zeznań byłoby nietaktowne. W tej sytuacji możemy zastanowić się nad sprawą drugą, a mianowicie - rolą państwa w gospodarce, a instytucji ceł - w szczególności.Sparaliżowanie samochodowego transportu transgranicznego pokazuje, ze rządy mogą działać paraliżująco na międzynarodową wymianę handlową. Warto zwrócić uwagę, ze ten konkretny paraliż nie wynika absolutnie a potrzeby zapewnienia państwu, czy jego obywatelom bezpieczeństwa. Wynika on wyłącznie z braku porozumienia rządu z własnymi pracownikami - a więc wyłącznie z zawinionego przez rząd bałaganu we własnym gospodarstwie. Jak pan - taki kram; gdyby w taki sposób funkcjonowała firma prywatna, to już dawno by zbankrutowała, w kto wie, czy członkowie jej zarządu nie wylądowaliby w kryminale. Wspominam o tej możliwości, bo politycy Platformy Obywatelskiej przechwalają się swoim profesjonalizmem. Niestety dotychczasowa działalność rządu premiera Donalda Tuska w żadnym razie tych przechwałek nie uzasadnia. Przeciwnie - można odnieść wrażenie, że obecna Rada Ministrów składa się z dygnitarzy mocnych raczej w gębie, a i to niekoniecznie własnej, bo - pomyślmy tylko sami - cóż by oni zrobili, niebożęta, bez nieustannego wsparcia ze strony TVN, "Gazety Wyborczej" i "Dziennika"?Gdyby dygnitarze rzeczywiście znali się na biznesie, to nie podlizywaliby się wyborcom, żeby dostać rządową posadę, albo przynajmniej poselski fotel, tylko odnieśliby sukces w interesach, jako przedsiębiorcy. Skoro większość z nich żadnych sukcesów w biznesie nie odniosła, to znaczy, że gospodarka nie jest ich najmocniejszą stroną. W tej sytuacji powierzanie właśnie im misji kierowania gospodarką narodową jest szaleństwem, którego niepodobna niczym wytłumaczyć. Przecież każdy wie, że gdyby Cyganka naprawdę potrafiła przewidywać przyszłość, to zagrałaby w totolotka, a nie zaczepiała na ulicy przechodniów, że niby za 10 złotych im "powróży".Z drugiej strony państwo nie może istnieć bez rządu. Jak zatem wybrnąć z dylematu między koniecznością istnienia rządu, a pragnieniem ograniczenia do minimum szkód, jakie może on wyrządzić gospodarce i obywatelom przez swoją niefrasobliwość i niekompetencję? Wydaje się, że jedynym sposobem jest zmniejszenie do minimum sektora publicznego, poprzez ograniczenie go do dziedzin bezpośrednio związanych ze stosowaniem przemocy: siły zbrojne, policje, wymiar sprawiedliwości i polityka zagraniczna. Gospodarka natomiast powinna pozostawać absolutnie poza sferą władczych działań rządu, bo "wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie".Oto okazało się, że Eureko domaga się od Polski 35 miliardów złotych odszkodowania. Żaden prywatny przedsiębiorca nie byłby w stanie narazić wszystkich Polaków na taka stratę. Tymczasem łajdak, który w imieniu państwa taką umowę z Eureko zawarł, właśnie nas, to znaczy wszystkich podatników, na konieczność złożenia się na to odszkodowanie naraził. Czy to nie wystarczy, żeby przekonać się do konieczności odsunięcia rządu od działań władczych w gospodarce?I wreszcie cła i tak zwana "ochrona celna". Uważana jest ona za wielkie dobrodziejstwo dla rynku krajowego, ale to oczywista nieprawda. Gdyby cła rzeczywiście były dobrodziejstwem dla rynku, to trzeba by ustanowić ich możliwie jak najwięcej; na przykład w obrocie między Wielkopolską, a Mazowszem, między Pomorzem Zachodnim, a Pomorzem Gdańskim, między Kujawami, a Warmią, czy między Śląskiem a Małopolską. Skoro jednak nikt tego nie robi, to może cła nie są wcale takim dobrodziejstwem?Wyobraźmy sobie, że rząd ustanowił granicę celną na Wiśle i każdy towar przejeżdżający tamtędy na wschód albo na zachód, jest na moście clony. Jak by to przyniosło efekt? Otóż po obydwu stronach Wisły ceny wszystkich towarów wzrosłyby o wysokość stawki celnej. Przy stałych zarobkach ludzi oznaczałoby to zmniejszenie siły nabywczej ich pieniędzy, a więc - zmniejszenie dobrobytu. Cła bowiem są rodzajem podatku nałożonego na krajowych konsumentów, więc jeśli słyszymy, ile to budżet państwa ma dochodów z ceł, to nie wiem, czy powinniśmy się cieszyć, bo to wszystko odbywa się naszym kosztem. Korzystając tedy z okazji, jakiej dostarczyła nam spektakularna blokada wschodniej granicy, warto sobie te sprawy gruntownie przemyśleć. Szczęść Boże!
Mówił Stanisław Michalkiewicz
Monday, January 28, 2008
Movie showing Polish 2nd Corps at Monte Cassino with Czerwone Maki na Monte Cassino song in background
Movie showing Polish 2nd Corps at Monte Cassino with Czerwone Maki na Monte Cassino song in background
Prof. Jerzy Robert Nowak – Historian, Writer, Publicist in Washington DC Wednesday, January 30, 2008 at 7:30 p.m.
Prof. Jerzy Robert Nowak – Historian, Writer, Publicist in Washington DC Wednesday, January 30, 2008 at 7:30 p.m.
Prof. Jerzy Robert Nowak – Historian, Writer, Publicist in Washington DC Wednesday, January 30, 2008 at 7:30 p.m.
"The Current Political Situation in Poland: Dangers and Potential"
Wednesday, January 30, 2008 at 7:30 p.m.
Parish Hall - Our Lady Queen of Poland
9700 Rosensteel Avenue, Silver Spring, MD
Professor Nowak is highly recognized for defending the truth about
Poland and Poland's history. He has vigorously countered numerous
attempts to falsify Polish history. Professor Nowak is the author of
over 40 books and more than 1500 articles.
Archbishop Josef Michalik, Chairman of the Polish Episcopal
Conference, is among those who have thanked Prof. Nowak for his work
to defend the truth about Poland.
(The presentation will be in Polish with translation into English.)
For information about Prof. Nowak (in Polish) see
www.jerzyrobertnowak.com
Prosze o kontakt jesli potrzebujecie dodatkowej informacji.
Alex Lech Bajan
CEO
RAQport Inc.
2004 North Monroe Street
Arlington Virginia 22207
Washington DC Area
USA
TEL: 703-528-0114
TEL2: 703-652-0993
FAX: 703-940-8300
sms: 703-485-6619
EMAIL: office@raqport.com
WEB SITE: http://raqport.com
Prof. Jerzy Robert Nowak – Historian, Writer, Publicist in Washington DC Wednesday, January 30, 2008 at 7:30 p.m.
"The Current Political Situation in Poland: Dangers and Potential"
Wednesday, January 30, 2008 at 7:30 p.m.
Parish Hall - Our Lady Queen of Poland
9700 Rosensteel Avenue, Silver Spring, MD
Professor Nowak is highly recognized for defending the truth about
Poland and Poland's history. He has vigorously countered numerous
attempts to falsify Polish history. Professor Nowak is the author of
over 40 books and more than 1500 articles.
Archbishop Josef Michalik, Chairman of the Polish Episcopal
Conference, is among those who have thanked Prof. Nowak for his work
to defend the truth about Poland.
(The presentation will be in Polish with translation into English.)
For information about Prof. Nowak (in Polish) see
www.jerzyrobertnowak.com
Prosze o kontakt jesli potrzebujecie dodatkowej informacji.
Alex Lech Bajan
CEO
RAQport Inc.
2004 North Monroe Street
Arlington Virginia 22207
Washington DC Area
USA
TEL: 703-528-0114
TEL2: 703-652-0993
FAX: 703-940-8300
sms: 703-485-6619
EMAIL: office@raqport.com
WEB SITE: http://raqport.com
Saturday, January 26, 2008
Balon obietnic może pęknąć Z prof. Jerzym Żyżyńskim, ekonomistą
Balon obietnic może pęknąć Z prof. Jerzym Żyżyńskim, ekonomistą
Nasz Dziennik, 2008-01-26
Z prof. Jerzym Żyżyńskim, ekonomistą, rozmawia Mariusz BoberLekarze uważają, że minister zdrowia Ewa Kopacz nie ma żadnego pomysłu na uzdrowienie służby zdrowia, domagają się podpisania układu zbiorowego. Do rozmów włączył się prezydent Lech Kaczyński. To obnaża fiasko polityki zdrowotnej rządu Donalda Tuska?- Politycy PO, ale także ich poprzednicy żyli w swego rodzaju świecie iluzji, że system da się naprawić, ale tak, by nikt nie płacił więcej, czyli bez zwiększania składek. Tymczasem podstawowe prawo gospodarki kapitalistycznej mówi, że za rachunki trzeba płacić. Trzeba opłacić różne koszty funkcjonowania i rozwoju systemu - każdego, także ochrony zdrowia. Należy więc także zapłacić ludziom godziwe wynagrodzenie, czyli ceną za ludzką pracę. Ekonomiści obliczyli, ile powinny wynosić godziwe płace w polskich warunkach w różnych zawodach, obszarach gospodarki, płace odpowiadające wartości tego, co ludzie dają społeczeństwu poprzez swą pracę. Nie jest to może tyle, ile by niektórzy oczekiwali, np. niektórzy lekarze przyrównujący swoje aspiracje do płac, jakie mają ich koledzy, w bogatych krajach Zachodu, ale byłoby to na ogół więcej, niż obecnie płaci się w szpitalach. Jedno jest pewne: po to, by system ochrony zdrowia właściwie funkcjonował, a jego pracownicy otrzymywali godziwe wynagrodzenia, składki muszą wzrosnąć. Trzeba jasno powiedzieć, że jeśli chcemy, by coś dobrze funkcjonowało, to musimy na to przeznaczyć odpowiednie pieniądze. W Polsce trzeba lepiej sfinansować nie tylko zdrowie - także edukację, naukę i bezpieczeństwo publiczne. Niestety, politycy wciąż żyją iluzjami i nie chcą rozmawiać z fachowcami. A w wielu krajach oszacowano koszty i wielkość składki na właściwym poziomie.W Polsce problem tkwi jednak w braku funduszy...- Oczywiście, że tak. Ale jeśli wysoko postawiony urzędnik Ministerstwa Zdrowia odmawia rozmów - nawet na wniosek ministra finansów - na temat zwiększenia składki na ubezpieczenia zdrowotne, to znaczy, że wykazuje kompletny brak kwalifikacji i dobrej woli. To już jest niepokojące. Dziwi mnie, że w innych krajach postkomunistycznych udało się to zrobić, choćby w Czechach i na Słowacji, na Węgrzech, a nawet w Rumunii, a w Polsce ta oczywista prawda o niezbędnym poziomie składki jakoś nie może się przebić. Przypomnę, że w tych krajach - strukturalnie bardzo od Polski podobnych - składka na zdrowie wynosi od 13,5 do aż 16 procent.Rząd, a także organizacje przedsiębiorców uważają, że obciążenia fiskalne i parapodatkowe są i tak już bardzo duże w Polsce, a zwiększenie składki na ubezpieczenie zdrowotne wpłynie tylko na zwiększenie kosztów pracy.- Oczywiście zwiększenie jej kosztem naszych podatków doszło już do granicy możliwości, bo składka na zdrowie jest przecież odjęta od naszych podatków. Zatem jej stopniowy wzrost od poziomu 7,5 proc. ustanowionego w 1998 r. - ta wielkość składki była przecież kompromitacją ówczesnego rządu - oznacza ubytek środków na inne wydatki budżetowe i przyczynia się do wzrostu deficytu, a w każdym razie trudności jego zmniejszania. Ale problem polega na tym, że w innych krajach składkę podzielono między pracodawcę i pracownika - w różnych proporcjach: pół na pół albo pracodawca dwie trzecie, a pracownik jedną trzecią, natomiast w żadnym z krajów nie jest tak jak w Polsce, że cała składka obciąża pracownika.Ale to zwiększy koszty pracy, a pracodawcy twierdzą, że już teraz są one zbyt duże w Polsce.- To nie jest prawda. Przecież kapitał zagraniczny wciąż przychodzi do Polski właśnie dlatego, że w Polsce są bardzo niskie koszty pracy. Twierdzenia, że są wysokie, to dezinformowanie społeczeństwa. Ostatnio opublikowano dane, z których wynika, że na przykład w Wielkiej Brytanii Polacy są najgorzej opłacaną grupą imigrantów. Dlaczego? Bo przy tak niskich płacach w Polsce za granicą opłaca się im pracować za najniższe wynagrodzenie. Owszem, przesunięcie części zwiększonej składki na zdrowie na pracodawcę może być problemem, ale tylko dla drobnych pracodawców. Na świecie wynaleziono już i na to sposób. Mianowicie różnicuje się stawki podatków dla przedsiębiorstw. Na przykład w Wielkiej Brytanii podstawowa stawka podatku od firm to 30 proc., ale dla małych przedsiębiorstw stawka jest znacznie redukowana. Progresywny podatek dla firm obowiązuje w USA i w niektórych innych krajach. Taka progresja ma na celu łagodzenie obciążenia mniejszych firm. Ale pomijając te kwestie podatkowe, trzeba powiedzieć wyraźnie, że w Polsce generalnie koszty pracy są wciąż niskie. One mogą się wydawać duże, jeśli weźmiemy pod uwagę same pozapłacowe koszty, na przykład składki ZUS i inne, ale przecież przy niskich płacach pewne składki muszą być relatywnie wyższe, by uzbierać środki na określone fundusze. Jednak to właśnie na nie najbardziej narzekają pracodawcy?- Problemem Polski jest tkwiące w nas wciąż komunistyczne myślenie, czym wyróżniają się zwłaszcza elity polityczne i część społeczeństwa. Można powiedzieć, że są cztery osobliwe przejawy tego komunistycznego myślenia. Pierwszy to przekonanie, że wzrost gospodarczy ma się odbywać kosztem innych grup społecznych, np. lekarzy, pielęgniarek czy nauczycieli, którzy mają zaciskać pasa. Tymczasem normalna gospodarka rynkowa rozwija się w pewnej harmonii, jest nie do pomyślenia forsowanie rozwoju kosztem całych obszarów gospodarki i aktywności społecznej. Drugi relikt komunistycznego myślenia to niewycenianie pracy zgodnie z jej wartością. Jak już mówiłem, ekonomiści policzyli, ile jest warta ludzka praca, w gospodarce rynkowej tę wycenę pracy dokonuje rynek, a jeśli pewne dziedziny są w gestii państwa, to państwo respektuje zasadę wynagradzania w jakiejś sensownej proporcji do ceny rynkowej. Tymczasem u nas pewne obszary jakby celowo odcięto od możliwości wynagradzania stosownie do realnej wartości pracy lub w takiej sensownej proporcji do tej wartości.W firmach prywatnych też nie wyceniano pracy należycie?- Na pewno lepiej jest pod tym względem niż w budżetówce. Jednak pracodawcy prywatni również korzystali z silniejszej pozycji wobec pracowników, jaką daje bezrobocie, i oferowali niższe zarobki, zwłaszcza w porównaniu z innymi krajami. Tylko częściowo uzasadniała to niższa wydajność pracy polskiego pracownika. Często Polacy pracują naprawdę ciężko i wydajnie i nie uzyskują należnego wynagrodzenia, a pracodawca osiąga nadzwyczajny zysk. A ceny rosną, często dorównują cenom zachodnim, zatem płace nie pozwalają pracownikowi się utrzymać, a tak nie powinno być w gospodarce kapitalistycznej. Jeśli pracodawcy nie stać na to, by zapewnić byt swemu pracownikowi, to właściwie powinien zamknąć firmę, działać wyłącznie na własny rachunek. Ale zasadniczy problem polega na tym, że to dotyczy całych grup, które zaliczamy do tzw. klasy średniej. Nie utworzono w Polsce klasy średniej z prawdziwego zdarzenia: jest grupa bardzo bogatych pracowników w pewnych zawodach, prywatnych przedsiębiorców, menedżerów itd., dość biedne masy pracowników i brakuje średniej klasy, zwłaszcza tam, gdzie tę średnią klasę powinna tworzyć sfera sektora publicznego. Między innymi na tym właśnie polegał błąd polskiej transformacji, że zaadaptowano do gospodarki rynkowej te pokomunistyczne proporcje i struktury, nie widziano gospodarki strukturalnie, a tylko makroekonomicznie, w podstawowych zasadach i regułach funkcjonowania. Nie chciano zaakceptować, że te struktury trzeba przekształcić, trzeba je dopasować do gospodarki kapitalistycznej.Leszek Balcerowicz zbudował w Polsce nie gospodarkę rynkową, tylko jej substytut, którego bazą są zasady gospodarki komunistycznej?- Coś w tym rodzaju. Podstawowe struktury, np. w sferze wynagrodzeń czy wydatków na różne cele, pozostały niezmienione w sensie proporcji, a nawet nastąpił regres, bo w niektórych obszarach nakłady zmniejszono nawet w stosunku do wydatków z roku 1992, gdy mieliśmy naprawdę trudną sytuację gospodarczą!W takim razie, jaki tak naprawdę model gospodarki mamy obecnie w Polsce?- Ktoś powiedział, że mamy taki komunizm dla wybranych (Lenin definiował komunizm jako ustrój, gdzie każdemu będzie dane według potrzeb, od każdego zabrane według jego możliwości - i w stosunku do pewnych grup ta zasada rzeczywiście jest skrzętnie realizowana) z pewnymi cechami postkolonializmu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jest w tym sporo racji. Bowiem tę trudną sytuację gospodarczą w Polsce wykorzystał kapitał zagraniczny, który zarabia właśnie na niskich kosztach pracy. To, jakie są u nas naprawdę koszty pracy, ujawniło się dobitnie po wejściu do Unii Europejskiej. Stąd masowe wyjazdy Polaków za granicę. Okazało się, że zmywając gdzieś tam za granicą naczynia, można zarabiać więcej niż w Polsce po dobrym wyższym wykształceniu.Jaki jest kolejny przejaw komunistycznej myśli zakorzenionej w obecnej polskiej sytuacji?- Trzeci taki przejaw komunistycznego myślenia to myślenie kategoriami klasowymi. W PRL klasa robotnicza była wiodącą. Teraz jej rolę przejęła klasa przedsiębiorców. Do tego dochodzi takie prymitywne myślenie typu tzw. darwinizmu ekonomicznego, że tylko silni mają przetrwać, co jest kompletną bzdurą, także na płaszczyźnie biologicznej. Przyroda bowiem nie rozwija się w ten sposób, że tylko lwy i tygrysy mogą przetrwać. Przecież w naturze każde stworzenie żyje w pewnej niszy i ma odpowiednie warunki ku temu, a wszystkie gatunki współegzystują, uzupełniają się. Gdyby tygrysy zjadły wszystkie antylopy, a wilki wszystkie sarny i zające, to by niszczyły swoje środowisko życiowe i wymarły. Musi istnieć pewna równowaga. W gospodarce nie może być tak, że wszyscy założą prywatne firmy: muszą być i pracodawcy, i pracownicy.A ostatni element postkomunistycznego myślenia?- To po prostu pragnienie posiadania monopolu informacyjnego, chęć zawładnięcia ludzkimi umysłami. Weźmy choćby te nagonki na ojca Tadeusza Rydzyka i przypomnijmy sobie, kto był wrogiem publicznym nr 1 w PRL? Oczywiście Wolna Europa - przynajmniej w sferze propagandy, bo dostarczała niezależnej informacji. Dziś za wroga publicznego nr 1 uznano Radio Maryja, bo przekazuje niezależne informacje - przecież to ewidentny przejaw skomunizowania umysłów pewnych grup tzw. elit. To, co się dzieje, to istna groteska. Można kogoś nie lubić, nie zgadzać się z nim, krytykować go, ale demokracja oznacza, że każdy ma możliwość wypowiedzi, ścierają się różne opinie, to jest piękno demokracji. A tu ktoś się nie podoba, to huzia na niego, zniszczyć go, wyzwać od oszołomów, zlikwidować i zadeptać. W USA jest to nie do pomyślenia, ponieważ tam rozumieją, że demokracja to przede wszystkim wolność prezentowania różnych opinii. To są właśnie 4 elementy zagnieżdżonego przede wszystkim w elitach władzy i części mediów postkomunistycznego myślenia, które dotąd nie zostało przezwyciężone. Nie udało się dokonać odnowy moralno-etycznej. To pokomunistyczne myślenie jest też jedną z przyczyn obecnej sytuacji w służbie zdrowia - doprowadziło do zaniżenia składki i twierdzeń, iż jej zwiększenie szkodziłoby rozwojowi. Z tego wynika też blokowanie głosów, że składkę trzeba zwiększyć, przerzucając jej część na pracodawców. To także wina PiS, któremu nie udało się tej zmiany dokonać, bo ktoś je blokował. Ale to chyba nie jest tylko problem PiS i polityki ostatnich lat?- Nie, wynika to - oprócz wymienionych czynników - także z naszych wad narodowych, które są faktem obiektywnym. Świetnie opisał to Melchior Wańkowicz w znakomitym eseju wydanym jeszcze na emigracji pt. "Kundlizm". Jego rozdziały to także problemy dzisiejszych czasów, jak najbardziej aktualne: korupcja, kult niekompetencji, kliki - w każdym ustroju poszlacheckiej kultury, sprawa społecznie zamglona, wady myślenia itd.Jak w takim razie ocenia Pan politykę rządu wobec strajkujących lekarzy i pielęgniarek? Rzeczywiście widać brak koncepcji rozwiązania problemu?- Oczywiście. Trzeba przede wszystkim zwiększyć składkę na ubezpieczenie zdrowotne. PO mówi tymczasem: składka nie może wzrosnąć, bo to za duże obciążenie, a jednocześnie nawołuje: ludzie ubezpieczcie się sami. Tymczasem koszty komercyjnego ubezpieczenia będą wyższe niż podniesienie składki, którą przecież można obciążyć pracodawców, tak jak to zrobiono w innych krajach. Gdyby były protesty organizacji pracodawców, to wystarczy zapytać: tam można było, a w Polsce nie można? Czyżby polscy pracodawcy byli gorsi, nie potrafili sobie poradzić z czymś, z czym umieli sobie poradzić Czesi, Słowacy, Węgrzy, Rumuni? Koszty nieco wzrosną, ale to zmusi ich także do zwiększenia wydajności pracy, lepszej organizacji, redukcji innych kosztów pozapłacowych.Rząd uważa, że nasz system ochrony zdrowia jest "dziurawy" i wchłonie - bez efektów dla pacjentów - każdą ilość pieniędzy, dlatego najpierw trzeba go zmienić. Zgadza się Pan z tą oceną?- Jakieś luki zawsze istnieją. Na razie jednak nie wiadomo, co to oznacza "uszczelnić". Jeśli nawet mamy nieszczelny system ochrony zdrowia, to poprawiłoby go wprowadzenie częściowej odpłatności, ale przeciwko temu protestują politycy. Uważam, że niesłusznie. Pewna indywidualna odpłatność byłaby możliwa. Niektóre grupy społeczne, na przykład emerytów, można by zwolnić, ale nie jestem co do tego przekonany.Krytycy obecnego systemu funkcjonowania służby zdrowia zwracają także uwagę na złą wycenę świadczeń finansowanych przez Narodowy Fundusz Zdrowia.- Ale to też można oszacować. Dziś rzeczywiście czasami źle kalkuluje się koszty. Tymczasem metody kalkulacji kosztów są znane. Trudno mi zrozumieć tę sytuację. Może NFZ nie ma fachowców?Trzeba rzeczywiście przyjąć koszyk świadczeń gwarantowanych, jak zrobił to były minister zdrowia Zbigniew Religa?- Moim zdaniem, trzeba opracować koszyk negatywny - wskazać, za co NFZ nie zapłaci. Koszyk pozytywny, wskazanie, co się należy, stwarza niebezpieczeństwo pominięcia ważnych chorób i procedur, ale też daje pole do nadużyć. Może się bowiem zdarzyć, że sama zmiana nazwy procedury czy schorzenia da pretekst do odmowy pokrycia kosztów przez Fundusz i żądania dodatkowej opłaty. Ostatnio jakiś koszyk skierowano do tzw. konsultacji, ale z tego, co słyszymy, wynika, że jest to jakaś bardzo niekompetentna i nieodpowiedzialna robota. Koszyk nie może pozbawiać możliwości wyleczenia ze środków publicznych, nie może być pretekstem do wyłudzania opłat za kosztowne zabiegi pod pretekstem, że nie służą ratowaniu życia. Musi być respektowana oczywista zasada, że NFZ płaci za drogie leczenie. Nieporozumieniem jest stanowisko, że jak coś jest drogie, to NFZ nie stać. Ubezpieczenie jest po to, by sfinansować ryzyko kosztownych zabiegów. Taka jest logika ubezpieczeń, czego ktoś w Ministerstwie Zdrowia chyba nie rozumie.Służba zdrowia to nie jedyny problem obecnego rządu. Podwyżek już domagają się także nauczyciele i górnicy z niektórych kompanii węglowych. Skąd rząd weźmie na nie pieniądze?- Stworzono pewne nadzieje, zwłaszcza podczas wyborów, co jest, można powiedzieć, prawem polityków. Wyborcze obietnice to zawsze pewna gra nadziei, obietnic i iluzji. Ale teraz balon może pęknąć. To są problemy, które od lat nie były rozwiązywane, także w okresie rządów PiS. Ja radziłem im przed wyborami, że na pewne obszary trzeba po prostu skierować większe pieniądze, a społeczeństwu powiedzieć prawdę, że pewne rzeczy muszą więcej kosztować, jeśli mają funkcjonować. Trzeba bowiem też pamiętać, że niedoszacowanie ludzkiej pracy stwarza patologie. Tworzy również niechęć i nieporozumienia społeczne. Jeśli chodzi o górników to problem jest rzeczywiście trudny. Bowiem za ich ciężką pracę, wykonywaną z narażeniem życia trzeba godziwie zapłacić. Z drugiej strony te płace ogranicza rynek, dyktując ceny węgla. Dlatego może się okazać, że niektóre kopalnie trzeba będzie zamknąć, ponieważ okażą się nierentowne. Ale to jest prawo gospodarki rynkowej: jak nie da się pewnych rachunków zapłacić, to trzeba bankrutować.Mówił Pan o rozbudzonych przez PO nadziejach. Donald Tusk przed wyborami obiecał podwyżki płac budżetówce, obniżenie podatków, a jednocześnie zmniejszenie zadłużenia państwa, a przy tym jeszcze utrzymanie wysokiego wzrostu gospodarczego. Jak to zrobi w obecnej sytuacji, gdy w dodatku mówi się o spadku koniunktury na świecie i szalejących cenach nośników energii?- To jest oczywiście fikcja. Jak powiedziałem, obietnice wyborcze to gra złudzeń i iluzji.Dlatego dziś coraz częściej mówi się o przyspieszeniu prywatyzacji?- Pytanie tylko: czego. Już niewiele zostało. Przyśpieszenie prywatyzacji to taki fetysz. Równie dobrze można byłoby tańczyć wokół ogniska, by wywołać deszcz. Źródłem wzrostu gospodarczego jest ludzka praca. Zatem, by ludzie pracowali, trzeba im za to godziwie zapłacić. By dochody z tej pracy nie były tylko przejadane, trzeba stworzyć mechanizmy pobudzające oszczędności oraz inwestycje. Nie można po prostu zakładać, że inwestować będą ci, którzy najwięcej zarabiają, jeśli obniżymy im podatki, bo równie dobrze mogą oni wydać pieniądze na cele konsumpcyjne i do tego za granicą. Na świecie wymyślono już metody służące stymulowaniu inwestycji: podatek progresywny plus ulgi na inwestycje, np. na remont mieszkań, inwestycje giełdowe, czy tylko oszczędzanie w bankach. Decyzja o likwidacji ulg była wynikiem ignorancji ekonomicznej! Niestety, w krajach postkomunistycznych, gdzie nie ma dostatecznej wiedzy ekonomicznej, snuje się iluzje w rodzaju podatku liniowego. Jest to zrozumiałe z punktu widzenia pewnych grup interesu, ale społeczeństwo na tym nie skorzysta.Jeśli więc rząd wprowadzi podatek liniowy, nie zredukuje deficytu budżetowego ani długu publicznego?- Dług publiczny nie jest wielkim problemem. Istotny problem to koszty obsługi długu, a te utrzymują się na stabilnym poziomie. Na obsługę długu mają wpływ stopy procentowe ustalane przez NBP. W związku z tym oczywiście pojawia się ryzyko w związku z podniesieniem ich poziomu, bo wtedy koszty obsługi długu rosną. Dlatego w Unii Europejskiej wprowadzono sztywne granice ograniczenia m.in. długu publicznego na poziomie 60 proc. PKB. Ważne jest też, żeby zapewnić dochody państwa, bez zbytniego obciążania gospodarki. A jak to robić, to cywilizowany świat wie. Podatek liniowy, domena krajów pokomunistycznych, nie jest z tego cywilizowanego świata. To świat tupetu i ignorancji.Jednak biorąc pod uwagę obecne realia państwa, rząd - gdyby chciał zrealizować swoje obietnice - tylko w tym roku potrzebowałby co najmniej kilkadziesiąt miliardów złotych dodatkowo, co jest raczej niemożliwe do uzyskania.- Myślę, że pewne obietnice zostały po prostu lekkomyślnie złożone i rząd powinien to przyznać. Ponadto uważam, że niepotrzebnie została obniżona składka rentowa. Ona nie była aż takim dużym obciążeniem dla przedsiębiorstw. Zredukować podatki czy składki jest łatwo, ale zwiększyć o wiele trudniej, bo ludzie to bardziej odczują. Uważam jednak, że pieniądze można znaleźć m.in. poprzez uszczelnienie systemu transferu zysków przez firmy zagraniczne. Tego transferu dokonuje się na wiele sprytnych sposobów. Ale można znaleźć metody uszczelnienia tego systemu. Rozumiemy, że kapitał zagraniczny po to wszedł do Polski, żeby zarabiać, ale są pewne granice. Rząd PO, uchodzący za opiekuna wielkiego kapitału, zapewne nie zdecyduje się na ograniczenie tych transferów, tym bardziej że nie zrobił tego do tej pory żaden poprzedni gabinet?- Rząd jest od tego, żeby działać w interesie społeczeństwa, a nie jakichś grup kapitałowych. Nam potrzebne są środki na budowanie i rozwój gospodarki. Trzeba będzie myśleć, na czym oprzeć przyszłość gospodarki. Dlatego już dziś powinniśmy m.in. więcej inwestować w naukę, szkolnictwo.Wiceminister finansów pani Zajdel-Kurowska zapowiedziała dążenie do osiągnięcia nadwyżki budżetowej, co Pan o tym sądzi?- To chyba jakieś nieporozumienie. To by znaczyło, że ktoś w Ministerstwie Finansów nie rozumie szczególnej roli finansów publicznych i polityki fiskalnej - a w to mi trudno uwierzyć. Nadwyżka budżetowa oznaczałaby przecież, że państwo więcej zabiera od obywateli, od gospodarki, niż oddaje w formie swych wydatków - a to jest ekonomiczny absurd. To by było dla gospodarki szkodliwe, choć czasami może się zdarzać osiąganie nadwyżki budżetowej, jeśli w wyniku wysokiej koniunktury dochody państwa okażą się wyższe od zaplanowanych i przekroczą poziom wydatków, ale generalnie dążenie do nadwyżki budżetowej jest szkodliwym nieporozumieniem. Dla gospodarki korzystny jest deficyt budżetu państwa na rozsądnym poziomie, bo wtedy państwo ściąga z systemu finansowego nadpłynność, czyli tę część oszczędności, która nie została zainwestowana, i wprowadza ją do gospodarki w formie swych wydatków, a to gospodarkę pobudza. Natomiast motywowane chęcią osiągnięcia nadwyżki budżetowej ograniczanie wydatków państwa, w sytuacji gdy wiele obszarów sektora publicznego, na przykład inwestycje drogowe, nakłady na ochronę zdrowia, naukę, edukację, wymagają zwiększenia - to byłaby bardzo szkodliwa ignorancja.
Dziękuję za rozmowę
Thursday, January 24, 2008
Platforma blokuje rozwój Polski Wschodniej
Platforma blokuje rozwój Polski Wschodniej
Nasz Dziennik, 2008-01-24
Czystki w państwowych instytucjach i zmienianie koncepcji podziału środków z Unii Europejskiej może zagrozić realizacji programów wsparcia wschodnich województw naszego kraju Platforma Obywatelska robi czystki w kolejnych instytucjach. Jedną z nich jest prestiżowa Polska Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych. Zmiany nie mają wyłącznie charakteru personalnego, ale też koncepcyjny. Czy nie spowodują one wstrzymania realizacji programów związanych ze wsparciem rozwoju Polski Wschodniej, na które Unia Europejska już przyznała ponad 2 mld euro? Programów stanowiących być może ostatnią szansę wschodniej części kraju na zasypanie pogłębiającej się przepaści w rozwoju z województwami zachodniej Polski. Na pierwszy ogień poszło docinanie "resztek" koalicji PiS - LPR. Ale wkrótce zmieni się przynajmniej część rady nadzorczej PAIiIZ, spółki należącej do Skarbu Państwa. To zaś - według naszych informacji - pierwszy krok do zmiany zarządu agencji. Zajmująca się w PAIiIZ m.in. przygotowaniem programu promocji rozwoju Polski wschodniej Grażyna Sićko już 21 grudnia została odwołana z funkcji wiceprezesa. Decyzję podjęto (dokładnie w dniu, w którym została zatwierdzona wstępna wersja projektu), mimo że projekt promocji Polski Wschodniej nie został jeszcze ostatecznie zatwierdzony przez Ministerstwo Rozwoju Regionalnego, co łączy się z przyznaniem środków z funduszy unijnych. PAIiIZ ma czas na przedstawienie ostatecznej wersji projektu do końca lutego br. Prezes "składa ofiarę" z wiceprezesa? Dlaczego w takim razie wiceprezes została odwołana? Sama Sićko uważa, że była to m.in. "bardzo nieelegancka próba ocalenia, za wszelką cenę, w nowych warunkach politycznych, własnej pozycji w zarządzie PAIiIZ". Skąd ta opinia? Prezes Paweł Wojciechowski uważany był za człowieka byłego premiera Kazimierza Marcinkiewicza. To właśnie w jego rządzie pełnił funkcję ministra finansów... przez 3 tygodnie. Jednak Wojciechowski, współtwórca programu gospodarczego Platformy Obywatelskiej, raczej nie zyskał zaufania szefa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Być może także ta nominacja przyczyniła się do odwołania całego rządu Kazimierza Marcinkiewicza. Po jego ustąpieniu Wojciechowski został członkiem rady nadzorczej Z.Ch. Police, a w kwietniu ub.r. zasiadł w fotelu prezesa PAIiIZ. "Puls Biznesu", który zamieścił w świątecznym numerze lakoniczną wypowiedź Wojciechowskiego na temat powodu odwołania Grażyny Sićko ("Wnioskowałem o to, i uważam, że to dobra zmiana dla agencji"), ocenił, że było to po prostu czyszczenie resztek koalicji PiS - LPR w agencji. Nie jest więc wykluczone, że pozbycie się "kojarzonej z LPR" przez "PB", a zapewne także przez Wojciechowskiego wiceprezes było ceną za utrzymanie stanowiska w zarządzie PAIiIZ. Nie jest jednak wcale pewne, czy prezes je zachowa. W spółce szykują się już bowiem kolejne zmiany. Ministerstwo Skarbu Państwa ogłosiło 2 stycznia nabór kandydatów na dwóch członków rady nadzorczej PAIiIZ. To właśnie rada decyduje o kształcie zarządu spółki, więc zmiany w radzie będą najprawdopodobniej oznaczać wymianę całego zarządu, powołanego jeszcze przez władze PiS, włącznie z prezesem. Może więc nie zdążyć on z "odstrzałem" kolejnej "namierzonej" wiceprezes Anny Kamińskiej (żony Michała Kamińskiego, szefa gabinetu prezydenta Lecha Kaczyńskiego). - Wszelkie próby tworzenia faktów poprzez media nie służą dobremu wizerunkowi agencji i jej współpracy z inwestorami i partnerami zewnętrznymi. Ja liczę na merytoryczną ocenę mojej pracy, a uważam, że dużo udało mi się zrobić - podkreśla wiceprezes Kamińska, nie chcąc odnosić się do medialnych spekulacji na ten temat. Według naszych informacji, prezes dąży do zmian w PAIiIZ, pisząc donosy na poszczególnych członków zarządu do Ministerstwa Skarbu Państwa. Jak skończą się zmiany w PAIiIZ? - Ostateczne ukształtowanie składu zarządu nastąpi po ustanowieniu podziału kompetencji w Ministerstwie Gospodarki i po przyznaniu jednemu z ministrów [MG lub MSP - red.] nadzoru nad PAIiIZ - uważa Anna Kamińska. Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, dojdzie do tego po przyjęciu tzw. megapakietu mającego ułatwić życie przedsiębiorcom. Jego częścią będzie ustawa o promocji polskiej gospodarki. Wiceprezes skarży prezesa Grażyna Sićko jednak nie daje za wygraną. Oburzyło ją nie tylko odwołanie w chwili opracowywania projektu promocji rozwoju Polski Wschodniej, ale też sposób odwołania - w trybie dyscyplinarnym. Postawiono jej zarzuty mające uzasadnić zwolnienie dyscyplinarne; jak twierdzi sama zainteresowana - całkowicie nieuzasadnione. - W uzasadnieniu mojego odwołania z zarządu podano stwierdzenie nieprawidłowości związanych z realizacją Kongresu Gospodarczego Polonii Świata [zorganizowany przez PAIiIZ w ubiegłym roku - red.]. O tym, że uzasadnienie to jest bezpodstawne, najlepiej świadczą uchwały zarządu i dokumenty księgowe stwierdzające przyjęcie rozliczeń i realizacji zadań związanych z Kongresem - tłumaczy odwołana wiceprezes. Dlatego zapowiedziała skierowanie sprawy do sądu pracy. Dodała przy tym, że obecnie, mając dużo wolnego czasu, chyba sama zacznie pisać, a w przypadku Agencji jest o czym. Z jej dotychczasowym szefem, przebywającym od blisko dwóch tygodni w podróży zagranicznej, nie udało nam się skontaktować. Spośród innych członków zarządu PAIiIZ tylko Anna Kamińska zdecydowała się na dość powściągliwą ocenę sytuacji w Agencji. Grażyna Sićko zapewnia, że "nie zależy jej na stołku", ale na dopilnowaniu realizacji koncepcji promocji Polski Wschodniej. Czy są obawy co do tego? W niedawnej wypowiedzi dla "Naszego Dziennika" stwierdziła, że nie ma ludzi niezastąpionych. Mimo to wyraziła obawę, czy zwłaszcza w zmienionej sytuacji politycznej PAIiIZ starczy determinacji, by wesprzeć zapomnianą przez wiele ekip "ścianę wschodnią". Nowa władza nie zostawi zasłony na Wiśle? Takie obawy mają niektórzy zainteresowani projektem rozwoju Polski Wschodniej, którzy jeszcze niedawno współpracowali z Grażyną Sićko. - Nie wiem, jakie są zamysły rządzących, ale będzie to na pewno strata dla realizacji tego projektu, biorąc pod uwagę energię, z jaką Grażyna Sićko działała na rzecz jego realizacji. Teraz czekamy, co się będzie nadal działo - mówi Grzegorz Mackiewicz, prezes Suwalskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej. - To była jedna z najbardziej kompetentnych i chętnych do współpracy osób z PAIiIZ. Trzeba bowiem wiedzieć, że z tą instytucją trudno się współpracuje - dodaje. Prezes SSSE podkreśla, że ożywiona przez wiceprezes Sićko współpraca była tym bardziej cenna, że w poprzednich latach PAIiIZ, politycy i biznesmeni omijali tereny wschodniej Polski wielkim łukiem. - Nie wiem, czym PAIiIZ się kieruje, ale cała ściana wschodnia była dotąd omijana przez Agencję. Dopiero od niedawna zaczęła się interesować tą częścią Polski i współpracą z nami. Jest to zasługa m.in. pani Sićko. Po kilku miesiącach ta współpraca zaczęła przynosić efekty. A teraz dowiaduję się, że została ona odwołana - mówi szef SSSE. Przyznaje jednak, że nie był to problem wyłącznie PAIiIZ. - 90 procent inwestycji w ostatnich latach trafiło na zachodnią stronę Wisły - podkreśla. Pytany o powody takiego stanu rzeczy, wymienia przede wszystkim gotową infrastrukturę i uprzemysłowienie, które inwestorzy zastali w zachodniej części kraju. W ostatniej rozmowie z "Naszym Dziennikiem" wiceprezes Sićko ostrzegła, że jeśli teraz nie wykorzystamy szansy na przyspieszenie rozwoju województw wschodniej Polski, przepaści dzielącej ją od zachodniej części kraju być może już się nie uda zasypać. Pieniądze tylko dla "swojego" elektoratu? Obawy są tym większe, że w swoich pierwszych słowach nowa szefowa Ministerstwa Rozwoju Regionalnego zapowiedziała "weryfikowanie" tzw. list projektów kluczowych. Chodzi tu już m.in. o realizację całego, nadzorowanego przez Ministerstwo Rozwoju Regionalnego, Programu Operacyjnego Rozwoju Polski Wschodniej. Takie obawy ma m.in. były wicepremier Przemysław Gosiewski. Jak wyjaśnił w skierowanym niedawno liście do MRR, niepokoją go zapowiedzi nowej szefowej resortu Elżbiety Bieńkowskiej dotyczące rewizji programu. Minister niedawno zapewniała, że nie będzie dokonywać zmian w programie Rozwój Polski Wschodniej. Nie wszyscy jednak - patrząc na dotychczasowe "osiągnięcia" resortu np. w odniesieniu do obszaru szkolnictwa wyższego - w to wierzą. Ponadto obecny szef klubu parlamentarnego PiS podkreśla, że zagrożone są też fundusze dla wschodnich województw z innych programów nadzorowanych przez MRR. - Przykłady województw z Polski Wschodniej pokazują, że ministerstwo usuwa wiele projektów. W województwie świętokrzyskim w programie Infrastruktura i Środowisko zniesiono wszystkie 16 projektów, które były na liście. Podobnie było w innych województwach. Pokazuje to, że ten zrównoważony rozwój, który proponowało PiS, jest znoszony na rzecz wielkich ośrodków, wielkich miast, w których PO zdobyła najlepsze wyniki wyborcze - mówi przewodniczący Przemysław Gosiewski. Całkowicie pewna realizacji regionalnych programów zgłoszonych do Programu Operacyjnego Rozwoju Polski Wschodniej nie jest nawet związana z PO prezes rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego Barbara Kuźniar-Jabłczyńska. - Niedawno była u nas pani minister Bieńkowska. Wiem, że trwa dyskusja na temat przeglądu projektów. Chcę wierzyć, że ten przegląd zmierza do tego, by te projekty przygotować do realizacji - dodaje. Prezes SSSE podkreśla jednak, że działacze ze wschodniej Polski nie pozostają bezczynni. - Prowadzimy rozmowy - wraz z innymi prezesami Specjalnych Stref Ekonomicznych tzw. ściany wschodniej - z PAIiIZ na temat promocji tej części Polski. Chcielibyśmy jednak być również beneficjentem programu, a nie tylko wykonawcą poleceń - dodaje. Rząd nie widzi problemu Gabinet Donalda Tuska jednak nie widzi powodów do obaw co do realizacji Programu Operacyjnego Rozwój Polski Wschodniej. Zdaniem Ministerstwa Rozwoju Regionalnego, także zmiany w zarządzie PAIiIZ nie wpłyną na realizację projektu przygotowywanego przez spółkę. "Współpraca Ministerstwa z PAIiIZ nie została zakłócona w związku ze zmianami w zarządzie Agencji. Wstępny zarys koncepcji promocji gospodarczej, która jest przedmiotem umowy z MRR, został już wykonany, a do końca lutego br. PAIiIZ zobowiązała się dostarczyć ostateczną wersję opracowania" - napisało MRR w odpowiedzi na nasze pytania. Ministerstwo Skarbu nadzorujące pracę PAIiIZ również nie widzi problemu. Na nasze pytanie odpowiedziało, że zmiana w zarządzie tej spółki była decyzją rady nadzorczej dokonaną na wniosek prezesa. Potwierdziło jednocześnie, że zadecydowało o zmianie przynajmniej dwóch członków rady nadzorczej Agencji. Program Operacyjny Rozwój Polski Wschodniej został zatwierdzony 2 października ub.r. przez komisarz UE ds. rozwoju regionalnego Danutę Hübner. Na jego realizację przewidziano 2,7 mld euro, z czego tylko 400 mln pochodzi ze środków krajowych, reszta - z funduszy Unii Europejskiej. Fundusze mają pomóc w rozwoju 5 województwom: warmińsko-mazurskiemu, podlaskiemu, świętokrzyskiemu, lubelskiemu i podkarpackiemu.
Nasz Dziennik, 2008-01-24
Czystki w państwowych instytucjach i zmienianie koncepcji podziału środków z Unii Europejskiej może zagrozić realizacji programów wsparcia wschodnich województw naszego kraju Platforma Obywatelska robi czystki w kolejnych instytucjach. Jedną z nich jest prestiżowa Polska Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych. Zmiany nie mają wyłącznie charakteru personalnego, ale też koncepcyjny. Czy nie spowodują one wstrzymania realizacji programów związanych ze wsparciem rozwoju Polski Wschodniej, na które Unia Europejska już przyznała ponad 2 mld euro? Programów stanowiących być może ostatnią szansę wschodniej części kraju na zasypanie pogłębiającej się przepaści w rozwoju z województwami zachodniej Polski. Na pierwszy ogień poszło docinanie "resztek" koalicji PiS - LPR. Ale wkrótce zmieni się przynajmniej część rady nadzorczej PAIiIZ, spółki należącej do Skarbu Państwa. To zaś - według naszych informacji - pierwszy krok do zmiany zarządu agencji. Zajmująca się w PAIiIZ m.in. przygotowaniem programu promocji rozwoju Polski wschodniej Grażyna Sićko już 21 grudnia została odwołana z funkcji wiceprezesa. Decyzję podjęto (dokładnie w dniu, w którym została zatwierdzona wstępna wersja projektu), mimo że projekt promocji Polski Wschodniej nie został jeszcze ostatecznie zatwierdzony przez Ministerstwo Rozwoju Regionalnego, co łączy się z przyznaniem środków z funduszy unijnych. PAIiIZ ma czas na przedstawienie ostatecznej wersji projektu do końca lutego br. Prezes "składa ofiarę" z wiceprezesa? Dlaczego w takim razie wiceprezes została odwołana? Sama Sićko uważa, że była to m.in. "bardzo nieelegancka próba ocalenia, za wszelką cenę, w nowych warunkach politycznych, własnej pozycji w zarządzie PAIiIZ". Skąd ta opinia? Prezes Paweł Wojciechowski uważany był za człowieka byłego premiera Kazimierza Marcinkiewicza. To właśnie w jego rządzie pełnił funkcję ministra finansów... przez 3 tygodnie. Jednak Wojciechowski, współtwórca programu gospodarczego Platformy Obywatelskiej, raczej nie zyskał zaufania szefa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Być może także ta nominacja przyczyniła się do odwołania całego rządu Kazimierza Marcinkiewicza. Po jego ustąpieniu Wojciechowski został członkiem rady nadzorczej Z.Ch. Police, a w kwietniu ub.r. zasiadł w fotelu prezesa PAIiIZ. "Puls Biznesu", który zamieścił w świątecznym numerze lakoniczną wypowiedź Wojciechowskiego na temat powodu odwołania Grażyny Sićko ("Wnioskowałem o to, i uważam, że to dobra zmiana dla agencji"), ocenił, że było to po prostu czyszczenie resztek koalicji PiS - LPR w agencji. Nie jest więc wykluczone, że pozbycie się "kojarzonej z LPR" przez "PB", a zapewne także przez Wojciechowskiego wiceprezes było ceną za utrzymanie stanowiska w zarządzie PAIiIZ. Nie jest jednak wcale pewne, czy prezes je zachowa. W spółce szykują się już bowiem kolejne zmiany. Ministerstwo Skarbu Państwa ogłosiło 2 stycznia nabór kandydatów na dwóch członków rady nadzorczej PAIiIZ. To właśnie rada decyduje o kształcie zarządu spółki, więc zmiany w radzie będą najprawdopodobniej oznaczać wymianę całego zarządu, powołanego jeszcze przez władze PiS, włącznie z prezesem. Może więc nie zdążyć on z "odstrzałem" kolejnej "namierzonej" wiceprezes Anny Kamińskiej (żony Michała Kamińskiego, szefa gabinetu prezydenta Lecha Kaczyńskiego). - Wszelkie próby tworzenia faktów poprzez media nie służą dobremu wizerunkowi agencji i jej współpracy z inwestorami i partnerami zewnętrznymi. Ja liczę na merytoryczną ocenę mojej pracy, a uważam, że dużo udało mi się zrobić - podkreśla wiceprezes Kamińska, nie chcąc odnosić się do medialnych spekulacji na ten temat. Według naszych informacji, prezes dąży do zmian w PAIiIZ, pisząc donosy na poszczególnych członków zarządu do Ministerstwa Skarbu Państwa. Jak skończą się zmiany w PAIiIZ? - Ostateczne ukształtowanie składu zarządu nastąpi po ustanowieniu podziału kompetencji w Ministerstwie Gospodarki i po przyznaniu jednemu z ministrów [MG lub MSP - red.] nadzoru nad PAIiIZ - uważa Anna Kamińska. Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, dojdzie do tego po przyjęciu tzw. megapakietu mającego ułatwić życie przedsiębiorcom. Jego częścią będzie ustawa o promocji polskiej gospodarki. Wiceprezes skarży prezesa Grażyna Sićko jednak nie daje za wygraną. Oburzyło ją nie tylko odwołanie w chwili opracowywania projektu promocji rozwoju Polski Wschodniej, ale też sposób odwołania - w trybie dyscyplinarnym. Postawiono jej zarzuty mające uzasadnić zwolnienie dyscyplinarne; jak twierdzi sama zainteresowana - całkowicie nieuzasadnione. - W uzasadnieniu mojego odwołania z zarządu podano stwierdzenie nieprawidłowości związanych z realizacją Kongresu Gospodarczego Polonii Świata [zorganizowany przez PAIiIZ w ubiegłym roku - red.]. O tym, że uzasadnienie to jest bezpodstawne, najlepiej świadczą uchwały zarządu i dokumenty księgowe stwierdzające przyjęcie rozliczeń i realizacji zadań związanych z Kongresem - tłumaczy odwołana wiceprezes. Dlatego zapowiedziała skierowanie sprawy do sądu pracy. Dodała przy tym, że obecnie, mając dużo wolnego czasu, chyba sama zacznie pisać, a w przypadku Agencji jest o czym. Z jej dotychczasowym szefem, przebywającym od blisko dwóch tygodni w podróży zagranicznej, nie udało nam się skontaktować. Spośród innych członków zarządu PAIiIZ tylko Anna Kamińska zdecydowała się na dość powściągliwą ocenę sytuacji w Agencji. Grażyna Sićko zapewnia, że "nie zależy jej na stołku", ale na dopilnowaniu realizacji koncepcji promocji Polski Wschodniej. Czy są obawy co do tego? W niedawnej wypowiedzi dla "Naszego Dziennika" stwierdziła, że nie ma ludzi niezastąpionych. Mimo to wyraziła obawę, czy zwłaszcza w zmienionej sytuacji politycznej PAIiIZ starczy determinacji, by wesprzeć zapomnianą przez wiele ekip "ścianę wschodnią". Nowa władza nie zostawi zasłony na Wiśle? Takie obawy mają niektórzy zainteresowani projektem rozwoju Polski Wschodniej, którzy jeszcze niedawno współpracowali z Grażyną Sićko. - Nie wiem, jakie są zamysły rządzących, ale będzie to na pewno strata dla realizacji tego projektu, biorąc pod uwagę energię, z jaką Grażyna Sićko działała na rzecz jego realizacji. Teraz czekamy, co się będzie nadal działo - mówi Grzegorz Mackiewicz, prezes Suwalskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej. - To była jedna z najbardziej kompetentnych i chętnych do współpracy osób z PAIiIZ. Trzeba bowiem wiedzieć, że z tą instytucją trudno się współpracuje - dodaje. Prezes SSSE podkreśla, że ożywiona przez wiceprezes Sićko współpraca była tym bardziej cenna, że w poprzednich latach PAIiIZ, politycy i biznesmeni omijali tereny wschodniej Polski wielkim łukiem. - Nie wiem, czym PAIiIZ się kieruje, ale cała ściana wschodnia była dotąd omijana przez Agencję. Dopiero od niedawna zaczęła się interesować tą częścią Polski i współpracą z nami. Jest to zasługa m.in. pani Sićko. Po kilku miesiącach ta współpraca zaczęła przynosić efekty. A teraz dowiaduję się, że została ona odwołana - mówi szef SSSE. Przyznaje jednak, że nie był to problem wyłącznie PAIiIZ. - 90 procent inwestycji w ostatnich latach trafiło na zachodnią stronę Wisły - podkreśla. Pytany o powody takiego stanu rzeczy, wymienia przede wszystkim gotową infrastrukturę i uprzemysłowienie, które inwestorzy zastali w zachodniej części kraju. W ostatniej rozmowie z "Naszym Dziennikiem" wiceprezes Sićko ostrzegła, że jeśli teraz nie wykorzystamy szansy na przyspieszenie rozwoju województw wschodniej Polski, przepaści dzielącej ją od zachodniej części kraju być może już się nie uda zasypać. Pieniądze tylko dla "swojego" elektoratu? Obawy są tym większe, że w swoich pierwszych słowach nowa szefowa Ministerstwa Rozwoju Regionalnego zapowiedziała "weryfikowanie" tzw. list projektów kluczowych. Chodzi tu już m.in. o realizację całego, nadzorowanego przez Ministerstwo Rozwoju Regionalnego, Programu Operacyjnego Rozwoju Polski Wschodniej. Takie obawy ma m.in. były wicepremier Przemysław Gosiewski. Jak wyjaśnił w skierowanym niedawno liście do MRR, niepokoją go zapowiedzi nowej szefowej resortu Elżbiety Bieńkowskiej dotyczące rewizji programu. Minister niedawno zapewniała, że nie będzie dokonywać zmian w programie Rozwój Polski Wschodniej. Nie wszyscy jednak - patrząc na dotychczasowe "osiągnięcia" resortu np. w odniesieniu do obszaru szkolnictwa wyższego - w to wierzą. Ponadto obecny szef klubu parlamentarnego PiS podkreśla, że zagrożone są też fundusze dla wschodnich województw z innych programów nadzorowanych przez MRR. - Przykłady województw z Polski Wschodniej pokazują, że ministerstwo usuwa wiele projektów. W województwie świętokrzyskim w programie Infrastruktura i Środowisko zniesiono wszystkie 16 projektów, które były na liście. Podobnie było w innych województwach. Pokazuje to, że ten zrównoważony rozwój, który proponowało PiS, jest znoszony na rzecz wielkich ośrodków, wielkich miast, w których PO zdobyła najlepsze wyniki wyborcze - mówi przewodniczący Przemysław Gosiewski. Całkowicie pewna realizacji regionalnych programów zgłoszonych do Programu Operacyjnego Rozwoju Polski Wschodniej nie jest nawet związana z PO prezes rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego Barbara Kuźniar-Jabłczyńska. - Niedawno była u nas pani minister Bieńkowska. Wiem, że trwa dyskusja na temat przeglądu projektów. Chcę wierzyć, że ten przegląd zmierza do tego, by te projekty przygotować do realizacji - dodaje. Prezes SSSE podkreśla jednak, że działacze ze wschodniej Polski nie pozostają bezczynni. - Prowadzimy rozmowy - wraz z innymi prezesami Specjalnych Stref Ekonomicznych tzw. ściany wschodniej - z PAIiIZ na temat promocji tej części Polski. Chcielibyśmy jednak być również beneficjentem programu, a nie tylko wykonawcą poleceń - dodaje. Rząd nie widzi problemu Gabinet Donalda Tuska jednak nie widzi powodów do obaw co do realizacji Programu Operacyjnego Rozwój Polski Wschodniej. Zdaniem Ministerstwa Rozwoju Regionalnego, także zmiany w zarządzie PAIiIZ nie wpłyną na realizację projektu przygotowywanego przez spółkę. "Współpraca Ministerstwa z PAIiIZ nie została zakłócona w związku ze zmianami w zarządzie Agencji. Wstępny zarys koncepcji promocji gospodarczej, która jest przedmiotem umowy z MRR, został już wykonany, a do końca lutego br. PAIiIZ zobowiązała się dostarczyć ostateczną wersję opracowania" - napisało MRR w odpowiedzi na nasze pytania. Ministerstwo Skarbu nadzorujące pracę PAIiIZ również nie widzi problemu. Na nasze pytanie odpowiedziało, że zmiana w zarządzie tej spółki była decyzją rady nadzorczej dokonaną na wniosek prezesa. Potwierdziło jednocześnie, że zadecydowało o zmianie przynajmniej dwóch członków rady nadzorczej Agencji. Program Operacyjny Rozwój Polski Wschodniej został zatwierdzony 2 października ub.r. przez komisarz UE ds. rozwoju regionalnego Danutę Hübner. Na jego realizację przewidziano 2,7 mld euro, z czego tylko 400 mln pochodzi ze środków krajowych, reszta - z funduszy Unii Europejskiej. Fundusze mają pomóc w rozwoju 5 województwom: warmińsko-mazurskiemu, podlaskiemu, świętokrzyskiemu, lubelskiemu i podkarpackiemu.
Plan Sorosa zwany planem Balcerowicza - skok na Miliardy Polakow 1990
Plan Sorosa zwany planem Balcerowicza - skok na Miliardy Polakow 1990
Sunday, January 20, 2008
Saturday, January 19, 2008
Zakup PZL Mielec został formalnie dokonany przez United Technologies Holdings,
To była dobra prywatyzacja
Nasz Dziennik, 2008-01-17
NIK nie ma zastrzeżeń co do sprzedaży PZL Mielec
Sprzedaż PZL Mielec była prawidłowa i uzasadniona gospodarczo - takie są wnioski niepublikowanego jeszcze raportu Najwyższej Izby Kontroli, do którego dotarł "Nasz Dziennik". Zdaniem Izby, sprzedaż spółki uratowała ją przed prawdopodobną upadłością i zapewniła możliwość stabilnego rozwoju.
W ocenie NIK, dzięki sprzedaży udziałów spółki amerykańskiemu koncernowi Sikorsky Aircraft Corporation korzyści ekonomiczne i społeczne odniosła zarówno sama mielecka spółka, jak i jej kooperanci oraz szerzej region mielecki. Według Izby, sprzedaż uratowała firmę przed prawdopodobną upadłością, dała jej też dostęp do nowych rynków i nowoczesnych technologii.
Na skutek zmiany właściciela nastąpił wzrost zatrudnienia w firmach świadczących usługi na rzecz spółki. Nastąpiła też poprawa kondycji finansowej i technicznej mieleckiego lotniska. W ramach umowy Agencja Rozwoju Przemysłu otrzymała 66 mln zł, dodatkowo Amerykanie spłacili zadłużenie PZL Mielec w wysokości 36,7 mln złotych. Umowa przewidywała także korzystny pakiet socjalny i gwarancje zatrudnienia dla pracowników.
Zamiast strat zyski
NIK podkreśla, że po dokonaniu sprzedaży wyniki finansowe mieleckiej fabryki znacznie się poprawiły. Zysk netto za 2006 r. wyniósł prawie 11 mln zł, a w latach 2002-2005 r. zanotowała ujemną stratę netto w wysokości około 75 mln złotych. W tym okresie spółka funkcjonowała w dużej mierze dzięki pomocy finansowej od Agencji Rozwoju Przemysłu. Według raportu, analiza danych ekonomicznych spółki świadczyła o niskiej sprzedaży, która nie gwarantowała osiągnięcia rentowności, spadał też poziom kapitałów własnych PZL Mielec.
W ocenie NIK, poprawienie sytuacji ekonomicznej mogło być możliwe jedynie przez głębokie działania restrukturyzacyjne lub kapitałowe powiązanie spółki z silnym partnerem z branży lotniczej. Według różnych metod wyceny, wartość spółki szacowano od 42 do 141 mln złotych.
Dlatego w ocenie Najwyższej Izby Kontroli, sprzedaż udziałów PZL Mielec wraz ze spłatą długów za łączną sumę 102,7 mln zł, przy uwzględnieniu niekorzystnej sytuacji spółki oraz perspektyw rozwoju po jej prywatyzacji, należy uznać za uzasadnioną.
Według rzecznika prasowego firmy Olgi Ratusińskiej, PZL Mielec przekształca się w nowoczesny, produktywny, sprawnie i efektywnie działający zakład produkcji lotniczej. W październiku 2007 r. firma podpisała kontrakt na dostawę 15 samolotów M18 Dromader do Chin, poza tym Sikorsky wspiera działania marketingowe, które mają służyć zwiększeniu sprzedaży samolotu M28 Skytruck. Mielec przygotowuje się ponadto do uruchomienia produkcji segmentów kabinowych kadłuba śmigłowca Black Hawk. Pierwsze kabiny mają być dostarczone z Mielca po koniec tego roku. Po 2010 r. PZL Mielec będzie produkować kompletne śmigłowce Black Hawk.
Prokuratura też bada
Niezależnie od badania sprawy przez NIK oddzielne postępowanie prowadzi Prokuratura Okręgowa w Tarnobrzegu. Chociaż prokuratura czeka na oficjalny raport NIK, to prokurator Zygmunt Ziółkowski poinformowany przez "Nasz Dziennik" o tezach raportu twierdzi, że nie ma podstaw do podważania takiego wyniku kontroli. - Nie dziwię się, że NIK mógł zająć takie stanowisko. Jak na razie nie znalazłem przesłanek do przedstawienia komukolwiek zarzutów. Jednak jest jeszcze przedwcześnie, aby wyrokować w tej sprawie, gdyż postępowanie najprawdopodobniej zostanie zakończone w maju - powiedział prokurator Ziółkowski.
Prokuratura zamierza powołać biegłych w celu sprawdzenia prawidłowości metodologii wyceny wartości rynkowej PZL Mielec. - Chcemy, aby biegli mogli również ustosunkować się do dowodów osobowych zebranych w toku śledztw - zapowiada prokurator Ziółkowski. - To będzie klamra dopinająca postępowanie - dodaje.
Zwolnieni prezesi ARP
Pod koniec listopada jedną z pierwszych decyzji kadrowych nowego ministra Skarbu Państwa Aleksandra Grada było odwołanie prezesa ARP Pawła Brzezickiego i jego zastępcy Adama Stolarza. Jednak klika miesięcy wcześniej, na długo przed wyborami, "Newsweek" sugerował, że z powodu zaniżonej wyceny mieleckich PZL może dojść do odwołania prezesa Pawła Brzezickiego. W rozmowie z jedną z gazet minister już po odwołaniu jako powód zwolnienia podał m.in. złe prowadzenie procesów prywatyzacyjnych.
Zwolniony i oskarżany wcześniej o nieprawidłowości przy sprzedaży PZL Mielec były wiceprezes ARP Adam Stolarz z zadowoleniem przyjął wyniki kontroli Izby. - Jestem zadowolony z tego, że NIK w swoim raporcie potwierdziła to, że postępowanie Agencji w procesie sprzedaży było prawidłowe - powiedział Stolarz.
Spółka Polskie Zakłady Lotnicze w Mielcu została zawiązana w 1998 r. przez Zakład Lotniczy PZL Mielec oraz Wytwórnię Sprzętu Komunikacyjnego PZL Mielec. W 1999 r. do spółki przystąpił Skarb Państwa, obejmując udziały o wartości 32 mln złotych. W 2006 r. ARP stała się jedynym właścicielem zakładu, odkupując akcje od innych udziałowców. Wartość spółki wynosiła wtedy ponad 106 mln złotych.
W czerwcu tego samego roku zarząd APR rozpoczął rozmowy z firmą Sikorsky Aircraft Corporation w sprawie współpracy i kapitałowego udziału w PZL Mielec. W październiku 2006 r. zawarto porozumienie w sprawie całkowitego zakupu firmy przez amerykańskiego inwestora. Zakup PZL Mielec został formalnie dokonany przez United Technologies Holdings, spółkę zależną od Sikorsky Aircraft Corporation, ponieważ UTH była już zarejestrowana na terenie Unii Europejskiej i mogła działać w Polsce bez ograniczeń i okresów przejściowych.
Grzegorz Lipka
POlityczna prowokacja nie wypaliła
POlityczna prowokacja nie wypaliła
Nasz Dziennik, 2008-01-17
Wiceminister Stanisław Gawłowski (PO), który w grudniu okłamał dziennikarzy w sprawie tzw. działki ojca Rydzyka i celowo wprowadził w błąd opinię publiczną, pozostanie bezkarny?
Prowokacja, której podstawą miały być nieprawdziwe doniesienia "Gazety Wyborczej" dotyczące rzekomych nieprawidłowości przy dzierżawie redemptorystom działki w Toruniu, spaliła na panewce. Kontrola w Regionalnym Zarządzie Gospodarki Wodnej nie wykazała naruszenia prawa przez dzierżawcę, czyli Warszawską Prowincję Redemptorystów. Może dlatego, choć od zakończenia kontroli minął niemal tydzień, Ministerstwo Środowiska nabrało wody w usta. Kierownictwo resortu nie zamierza wyciągnąć żadnych konsekwencji wobec wiceministra Stanisława Gawłowskiego, choć ten w grudniu dezinformował dziennikarzy i opinię publiczną.
"Ujawniona" w grudniu ubiegłego roku przez dziennikarzy "Gazety Wyborczej" w pełnej przekłamań publikacji sprawa dzierżawy gruntów przy Porcie Rzecznym w Toruniu Warszawskiej Prowincji Redemptorystów miała być - jak twierdzili politycy PO i jak sugerowali niektórzy dziennikarze - dowodem na rzekomo niezgodne z prawem działania o. Tadeusza Rydzyka i dyrekcji Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej. Nie czekając na wyniki jakiejkolwiek kontroli, zdymisjonowano prezesa ZKGW Mariusza Gajdę. Wiceminister Stanisław Gawłowski, nie czekając na jakiekolwiek ustalenia kontroli, wyrokował o rzekomych nieprawidłowościach i "zaskakującej szybkości podejmowanych decyzji". Wielka afera, jaką rzekomo miała być ta sprawa, okazała się burzą w szklance wody.
- Miesiąc po całej sprawie, po zakończeniu kontroli, zapadła cisza. Okazuje się, że cała sprawa miała charakter prowokacji politycznej. Ktoś doskonale wiedział, że kontrola nie wykaże nieprawidłowości ze strony zakonu redemptorystów, ale znał też zasadę "plujmy, na pewno coś się przylepi" - mówi poseł Tomasz Górski (PiS) z sejmowej Komisji Gospodarki.
Jak wynika z odpowiedzi, jakiej w końcu po wielu perturbacjach raczyło udzielić nam Ministerstwo Środowiska, w całej sprawie nie doszukano się znamion przestępstwa. "Wątpliwości" kontrolerów wzbudziło przestrzeganie procedur przez pracowników Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej. Wątpliwości tak niepoważne, że... nie odważono się ich w oficjalnej odpowiedzi nazwać "nieprawidłowościami" i skierowano do "dalszych konsultacji". W trakcie kontroli, która spowodowała owe "wątpliwości" urzędników, nie zadano sobie nawet trudu konsultacji z Mariuszem Gajdą, choć to on - jak insynuowała "Gazeta Wyborcza" - miał za całą sprawę odpowiadać. - Nikt ze mną nie rozmawiał, nikt nie pytał o wyjaśnienie żadnych wątpliwości dotyczących procedur. Ale nie chciałbym teraz sprawy komentować. Poczekam na oficjalne przedstawienie raportu pokontrolnego - mówi Gajda.
Ukryto wyniki kontroli
Kiedy 11 stycznia, w dniu oficjalnego zakończenia kontroli, zwróciliśmy się do resortu z pytaniami o jej wyniki, prosząc o odpowiedzi na piśmie, rzecznik prasowy Elżbieta Strucka sugerowała, by z pytań zrezygnować. Tego dnia zaplanowano konferencję prasową, na której minister Nowicki miał mówić, jak twierdziła, również o tej sprawie. Nie mówił.
Ciekawe było też zachowanie jednego z dyrektorów departamentu kontroli w ministerstwie, który biorąc nas za dziennikarzy "Gazety Wyborczej", był gotów do rozmowy. Jego stosunek nagle się zmienił na "mocno oficjalny", gdy usłyszał, że pytającym jest... "Nasz Dziennik".
- W chwili obecnej trwa opracowywanie wyników kontroli. Pełne informacje na temat wyników kontroli mogą zostać udzielone po ostatecznej analizie zebranych dokumentów i opracowaniu wyników - poinformował nas wczoraj Michał Milewski, naczelnik wydziału prasowego resortu.
- Wątpliwości wzbudza przestrzeganie procedur przez pracowników RZGW w Gdańsku przed podpisaniem umowy. Wątpliwości te wymagają dalszej analizy przez Departament Prawny Ministerstwa Środowiska - mówił Milewski.
Kłamstwem bronią kłamcy
Minister Nowicki nie zamierza wyciągnąć żadnych konsekwencji w stosunku do wiceministra Stanisława Gawłowskiego, który w połowie grudnia, powołując się na rzekomo "wstępne ustalenia kontroli", mówił o "pospiesznej procedurze zawarcia całej umowy". Jak się okazało, kiedy Gawłowski używał tych słów, nie prowadzono jeszcze żadnej kontroli, nie mogło być więc żadnych ustaleń.
"Powołując się na wstępne ustalenia kontroli, pan minister Gawłowski mówił o przyśpieszonej procedurze zawarcia umowy dotacji w zakresie dofinansowania na poszukiwanie złóż geotermalnych w obrębie Torunia, a nie w zakresie wydzierżawienia gruntów" - tłumaczy nam w liście rzecznik prasowy resortu.
Czy aby na pewno? 17 grudnia 2007 r. Gawłowski mówił dla "GW": "W środę powinna zakończyć się kontrola dotycząca wydzierżawienia ojcom redemptorystom działki w Porcie Drzewnym w Toruniu". Informacje o zakończeniu kontroli Gawłowski "sprzedał" dziennikarzom na dwa dni przed jej wszczęciem. W rozmowie z PAP pytany o sprawę dzierżawy działki powiedział, "że na obecnym etapie może jedynie potwierdzić pierwsze medialne informacje o nadzwyczajnym pośpiechu w podejmowaniu decyzji". - Pośpiech był nadzwyczajny i kompletnie niezrozumiały - mówił Gawłowski. Tyle że kontrola jeszcze nie była wówczas prowadzona.
Wojciech Wybranowski
Nasz Dziennik, 2008-01-17
Wiceminister Stanisław Gawłowski (PO), który w grudniu okłamał dziennikarzy w sprawie tzw. działki ojca Rydzyka i celowo wprowadził w błąd opinię publiczną, pozostanie bezkarny?
Prowokacja, której podstawą miały być nieprawdziwe doniesienia "Gazety Wyborczej" dotyczące rzekomych nieprawidłowości przy dzierżawie redemptorystom działki w Toruniu, spaliła na panewce. Kontrola w Regionalnym Zarządzie Gospodarki Wodnej nie wykazała naruszenia prawa przez dzierżawcę, czyli Warszawską Prowincję Redemptorystów. Może dlatego, choć od zakończenia kontroli minął niemal tydzień, Ministerstwo Środowiska nabrało wody w usta. Kierownictwo resortu nie zamierza wyciągnąć żadnych konsekwencji wobec wiceministra Stanisława Gawłowskiego, choć ten w grudniu dezinformował dziennikarzy i opinię publiczną.
"Ujawniona" w grudniu ubiegłego roku przez dziennikarzy "Gazety Wyborczej" w pełnej przekłamań publikacji sprawa dzierżawy gruntów przy Porcie Rzecznym w Toruniu Warszawskiej Prowincji Redemptorystów miała być - jak twierdzili politycy PO i jak sugerowali niektórzy dziennikarze - dowodem na rzekomo niezgodne z prawem działania o. Tadeusza Rydzyka i dyrekcji Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej. Nie czekając na wyniki jakiejkolwiek kontroli, zdymisjonowano prezesa ZKGW Mariusza Gajdę. Wiceminister Stanisław Gawłowski, nie czekając na jakiekolwiek ustalenia kontroli, wyrokował o rzekomych nieprawidłowościach i "zaskakującej szybkości podejmowanych decyzji". Wielka afera, jaką rzekomo miała być ta sprawa, okazała się burzą w szklance wody.
- Miesiąc po całej sprawie, po zakończeniu kontroli, zapadła cisza. Okazuje się, że cała sprawa miała charakter prowokacji politycznej. Ktoś doskonale wiedział, że kontrola nie wykaże nieprawidłowości ze strony zakonu redemptorystów, ale znał też zasadę "plujmy, na pewno coś się przylepi" - mówi poseł Tomasz Górski (PiS) z sejmowej Komisji Gospodarki.
Jak wynika z odpowiedzi, jakiej w końcu po wielu perturbacjach raczyło udzielić nam Ministerstwo Środowiska, w całej sprawie nie doszukano się znamion przestępstwa. "Wątpliwości" kontrolerów wzbudziło przestrzeganie procedur przez pracowników Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej. Wątpliwości tak niepoważne, że... nie odważono się ich w oficjalnej odpowiedzi nazwać "nieprawidłowościami" i skierowano do "dalszych konsultacji". W trakcie kontroli, która spowodowała owe "wątpliwości" urzędników, nie zadano sobie nawet trudu konsultacji z Mariuszem Gajdą, choć to on - jak insynuowała "Gazeta Wyborcza" - miał za całą sprawę odpowiadać. - Nikt ze mną nie rozmawiał, nikt nie pytał o wyjaśnienie żadnych wątpliwości dotyczących procedur. Ale nie chciałbym teraz sprawy komentować. Poczekam na oficjalne przedstawienie raportu pokontrolnego - mówi Gajda.
Ukryto wyniki kontroli
Kiedy 11 stycznia, w dniu oficjalnego zakończenia kontroli, zwróciliśmy się do resortu z pytaniami o jej wyniki, prosząc o odpowiedzi na piśmie, rzecznik prasowy Elżbieta Strucka sugerowała, by z pytań zrezygnować. Tego dnia zaplanowano konferencję prasową, na której minister Nowicki miał mówić, jak twierdziła, również o tej sprawie. Nie mówił.
Ciekawe było też zachowanie jednego z dyrektorów departamentu kontroli w ministerstwie, który biorąc nas za dziennikarzy "Gazety Wyborczej", był gotów do rozmowy. Jego stosunek nagle się zmienił na "mocno oficjalny", gdy usłyszał, że pytającym jest... "Nasz Dziennik".
- W chwili obecnej trwa opracowywanie wyników kontroli. Pełne informacje na temat wyników kontroli mogą zostać udzielone po ostatecznej analizie zebranych dokumentów i opracowaniu wyników - poinformował nas wczoraj Michał Milewski, naczelnik wydziału prasowego resortu.
- Wątpliwości wzbudza przestrzeganie procedur przez pracowników RZGW w Gdańsku przed podpisaniem umowy. Wątpliwości te wymagają dalszej analizy przez Departament Prawny Ministerstwa Środowiska - mówił Milewski.
Kłamstwem bronią kłamcy
Minister Nowicki nie zamierza wyciągnąć żadnych konsekwencji w stosunku do wiceministra Stanisława Gawłowskiego, który w połowie grudnia, powołując się na rzekomo "wstępne ustalenia kontroli", mówił o "pospiesznej procedurze zawarcia całej umowy". Jak się okazało, kiedy Gawłowski używał tych słów, nie prowadzono jeszcze żadnej kontroli, nie mogło być więc żadnych ustaleń.
"Powołując się na wstępne ustalenia kontroli, pan minister Gawłowski mówił o przyśpieszonej procedurze zawarcia umowy dotacji w zakresie dofinansowania na poszukiwanie złóż geotermalnych w obrębie Torunia, a nie w zakresie wydzierżawienia gruntów" - tłumaczy nam w liście rzecznik prasowy resortu.
Czy aby na pewno? 17 grudnia 2007 r. Gawłowski mówił dla "GW": "W środę powinna zakończyć się kontrola dotycząca wydzierżawienia ojcom redemptorystom działki w Porcie Drzewnym w Toruniu". Informacje o zakończeniu kontroli Gawłowski "sprzedał" dziennikarzom na dwa dni przed jej wszczęciem. W rozmowie z PAP pytany o sprawę dzierżawy działki powiedział, "że na obecnym etapie może jedynie potwierdzić pierwsze medialne informacje o nadzwyczajnym pośpiechu w podejmowaniu decyzji". - Pośpiech był nadzwyczajny i kompletnie niezrozumiały - mówił Gawłowski. Tyle że kontrola jeszcze nie była wówczas prowadzona.
Wojciech Wybranowski
List do Pana Lecha Aleksandra Kaczyńskiego - Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej
List do Pana Lecha Aleksandra Kaczyńskiego - Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej
5.01.2008
Pan
Lech Aleksander Kaczyński
Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej
Szanowny Panie Prezydencie.
11 stycznia do księgarń ma trafić nowa książka Jana Tomasza Grossa w której pomawia on Polaków o systemowy antysemityzm, a całe społeczeństwo o sprzyjanie powojennym pogromom. Jak wynika z informacji medialnych, treści zawarte w książce wydanej w USA latem 2006 r., odbierane są przez Polaków jako krzywdzące i niedopuszczalne. Główna teza książki, że po wojnie "agresja w stosunku do Żydów znalazła przyzwolenie społeczne" oraz "zabijanie Żydów po wojnie w Polsce nie było traktowane jako zbrodnia, lecz raczej jako forma kontroli społecznej w obronie wspólnych interesów", jest przejawem współczesnego antypolonizmu.
Samoobrona Rzeczpospolitej Polskiej uznaje propagowanie takich treści za przestępstwo przeciwko Narodowi Polskiemu.
Powołując się na przysięgę złożoną przez Pana Prezydenta Narodowi Polskiemu, zapisaną w art. 130 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej oraz artykuł 133 Kodeksu Karnego, który stanowi, "Kto publicznie znieważa Naród lub Rzeczpospolitą Polską, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.",zwracam się do Pana Prezydenta o zdecydowaną obronę dobrego imienia Narodu Polskiego, poprzez zajęcie jednoznacznego stanowiska w tej sprawie i podjęcie działań zmierzających do uniemożliwienia publikowania obraźliwych i szkodliwych dla Narodu Polskiego treści.
Przewodniczący
(-) Andrzej Lepper
Thursday, January 17, 2008
O tym, co było, z nadzieją na to, co będzie
O tym, co było, z nadzieją na to, co będzie
Tygodnik Katolicki Niedziela, 2008-01-17
Z pewnością 2007 rok. był dobry dla Polski, mam na myśli wzrost gospodarczy najwyższy w ciągu ostatnich 19 lat, spadek bezrobocia, początek zwalczania korupcji oraz innych patologii, ujawnienie czarnych stron działalności Wojskowych Służb Informacyjnych... Zaraz jednak należy dodać, że nie był to dobry rok w polityce, ponieważ doszło do wielu dramatycznych wydarzeń: rozpadła się koalicja PiS-LPR-Samoobrona, to zaś doprowadziło do wcześniejszych wyborów, zwycięstwa Platformy Obywatelskiej i w konsekwencji do zmiany rządów. Na usprawiedliwienie przegranej PiS można przypomnieć szaleńczy atak mediów, które w zdecydowanej większości wspierały PO. Ponadto Platforma zmobilizowała dotychczas nieaktywny lub nowy młody elektorat, obiecując wszystko, co niemożliwe do spełnienia. PO pokazało, jak ważna jest nadzieja - że bez niej trudno jest żyć.
Mówi się, że PiS przegrał trochę na własne życzenie, ponieważ zaciskając zęby, można było koalicję utrzymać. Inni twierdzą, że przegrana PiS to kara Boża za brak zdecydowanego poparcia dla zmiany konstytucji w sprawie ochrony życia. Jeszcze inni dodają, że to również kara za przyczynienie się do rezygnacji abp. Stanisława Wielgusa z objęcia rządów w archidiecezji warszawskiej. Przyczyn przegranej z pewnością jest wiele, niemniej jednak na pocieszenie pozostaje fakt, że rozpoczętej odnowy życia społeczno-gospodarczego nie da się już zatrzymać.
Należy też wtrącić uwagę, że mimo przegranej w wyborach, PiS uzyskał 5,2 mln głosów, czyli o ponad 2 mln więcej niż w 2005 r. Przełożyło się to na prawie dwustu parlamentarzystów, łącząc senatorów i posłów (byłoby ich więcej, gdyby nie odejście najpierw grupy posłów skupionych wokół Marka Jurka, po odrzuceniu przez Sejm w kwietniu poprawek do konstytucji zwiększających prawną ochronę życia od momentu poczęcia do naturalnej śmierci. Odeszło też, już obecnie, kilku posłów związanych z dawnym Przymierzem Prawicy). Generalny wniosek: przegrana PiS stanowi zarazem wielkie zobowiązanie wobec ogromnego elektoratu, który liczy na mądrość zachowania się partii Jarosława Kaczyńskiego w opozycji. Przede wszystkim powinno się zgłaszać własne ustawy i rozwiązania oraz popierać dobre propozycje PO. Liczyć się powinien interes narodowy, a nie sprawy partyjne. A tak po cichu uważam, że Polacy dość szybko zrozumieją, iż jedynie słuszną drogą dla Polski będzie powrót do idei IV Rzeczpospolitej. Przekonują mnie o tym pierwsze działania rządu PO: kolesiostwo, dystansowanie się od problemów, zrzucanie winy na PiS, czarowanie w mediach. Uważam, że PO kompletnie nie jest zainteresowane sprawami narodowymi, myśleniem o przyszłych pokoleniach, o ułożeniu stosunków z Niemcami i Rosją na zasadzie wzajemności.
Unikanie problemów widać najlepiej na przykładzie trudności w służbie zdrowia. Zrzucanie winy na min. Zbigniewa Religę jest naiwnością, ponieważ to dzięki niemu w poprzedniej kadencji podjęto decyzję o najwyższych - jak dotąd - podwyżkach dla lekarzy i pielęgniarek, co więcej, wskazano na źródła wzrostu płac w kolejnych latach, a konkretnie - przygotowano ustawę o przekazywaniu 6 proc. PKB na ochronę zdrowia. Niestety, minister Ewa Kopacz tylko mówi o zmianach systemowych, a w domyśle chodzi jej o prywatyzację szpitali, a w konsekwencji o współpłacenie przez pacjentów za usługi medyczne. Należy jednak pamiętać, że w naszym kraju najwięcej usług medycznych pobierają młodzi ludzie z dziećmi i ludzie w podeszłym wieku - na ogół biedni, stąd przekonanie, że można od nich wyciągnąć dodatkowe pieniądze na leczenie, jest błędne. Zobaczymy, jak posłowie PO zachowają się podczas głosowania nad projektem PiS dotyczącym podniesienia składki zdrowotnej od 2009 r. o 1 proc. rocznie - do 13 proc. Pozyskane stąd pieniądze dałyby realną szansę na spełnienie oczekiwań lekarzy. Przy okazji chciałbym przypomnieć, że PiS ma swoje sukcesy w ochronie zdrowia: chodzi nie tylko o podwyżki dla lekarzy, ale o finansowanie ratownictwa medycznego z budżetu państwa, finansowanie leczenia ofiar wypadków z OC, podniesienie składki zdrowotnej od bezrobotnych i rolników, płaconej przez budżet państwa.
Wkrótce rząd PO stanie przed kolejnymi problemami, wobec których nie da się chować głowy w piasek. Jednym z nich stała się zapowiedź finansowania z budżetu państwa sztucznego zapłodnienia "in vitro" - co zostało mocno napiętnowane przez Kościół. Drugim problemem, znacznie szerszym i ważniejszym dla państwa, będzie ratyfikacja tzw. traktatu lizbońskiego. Wkrótce przekonamy się na własnej skórze, jak nieostre są unijne przepisy, a ich interpretacja będzie zależała od siły największych państw w UE (w polskiej konstytucji jest zapis zezwalający na przekazanie bez ograniczeń kompetencji władz krajowych organom organizacji międzynarodowej, w konsekwencji może dojść do tego, że to Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu będzie decydował o treści naszego prawa). Jak sobie z tym zagrożeniem poradzi rząd Donalda Tuska? Sądzę, że w tych sprawach rząd i opozycja powinny być najbardziej czujne, powinniśmy mieć kadrę doświadczonych prawników, którzy będą umieli posługiwać się zasadami i przepisami UE do obrony naszych interesów.
Jednym słowem, obecny rząd powinien skończyć jak najszybciej z rzekomym rozliczaniem błędów poprzedników, tworzeniem komisji śledczych, a zająć się rozwiązywaniem bieżących spraw. Sprzyjać temu może kilka ważnych rocznic, jakie przypadają w tym roku: 90 lat temu Polska odzyskała niepodległość po blisko 130 latach niewoli. 30 lat temu natomiast kard. Karol Wojtyła został wybrany na następcę św. Piotra, przybierając imię Jana Pawła II. Te dwa historyczne wydarzenia sprawiły, że żyjemy w zupełnie innych czasach, a w nowy rok - 2008 weszliśmy z nadzieją, że Polska będzie się rozwijać mimo tak wielu zmarnowanych szans.
Czesław Ryszka
Wednesday, January 16, 2008
Polacy pomagaja Stanom Zjednoczonych USA
Polacy pomagaja Stanom Zjednoczonych USA
Hello from Polish American Lech Alex Bajan of Arlington Virginia.
Jako Polak z USA of 1987 musze podac moje rozrzalenie z tej niesprawiedliwosci jaka jest w dzisiejszym swiecie w traktowaniu Polski i Polakow.
Polacy pomagaja Stanom Zjednoczonych USA : Iraq, Afghanistan , Kosovo, Panama, Haiti, Polish Army's Peacekeepers in Golan Heights.
Co mamy z tego. Gdzie te kontrakty w Iraku? Nic z tego? Ile to nas Polske i Polakow kosztuje. Mozna by za to zaplacic dlugi wszyskich szpitali w Polsce w wyslac na studia lazdego Polaka a albo podwoic swiadczenia dla najbardziej ubogich.
Co nasz Rzad robi w tej sprawie?
Dlaczaego nie mamy dobrego lobingu w USA. A ja moge pomoc. Jestem 20 lat w Washington DC i wiem jak to dziala.
Przed rostrzygniecien kontraktu w Iraku juz bylem poinformowany ze US kontrakt nie bedzie dla Polski a dla firmy belego sekretarza wojsk USA.
Former Republican Congressman and Secretary of Defense, under President Clinton, William Cohen, sits at the helm of the Cohen Group.
On dostal wiele kontraktow ktore sie Polsce nalezaly.
Nawet byly wypowiedzi Ministra Wojsk Irackich ze kontrakt nie zostal dobrze wypelniony przez firme Cohena: ze wiele sprzetu po dostarczeniu nawet nie dzialalo.
Czy tak chca zniszczyc i tanio wykupic Polski przemysl zbrojeniowy.
Sam pochodze z Krasnika w Lubeskim gdzie slawna na calym swiecie Fabryka Lozysk Tocznych wybudowana w ramach Centralnego Osrodka Przemyslowego w latach 20-30 XX wieki i calkowicie z modernizowana przez firmy japonsko – zachodnio europejskie w latach 80-tych za wiele miliardow dolarow. Ktora kiedys exportowala do 70 krajow swiata i zatrudniala 12 tys. Pracownikow
Zobarztmy tylko dane:
Polacy pomagaja Stanom Zjednoczonych USA
Country
Three Years Before 9/11 ('99-'01)
Three Years After 9/11 ('02-'04)
Change in Dollars
Six-Year Total ('99-'04)
Israel
$9,823,862,000 $9,094,874,000 ($728,988,000) $18,918,736,000
Egypt
$6,122,603,000 $6,025,456,540 ($97,146,460) $12,148,059,540
Pakistan
$9,075,000 $4,152,654,219 $4,143,579,219 $4,161,729,219
Jordan
$981,050,000 $2,670,414,688 $1,689,364,688 $3,651,464,688
Colombia
$1,549,497,000 $2,048,565,665 $499,068,665 $3,598,062,665
Afghanistan
$8,415,000 $2,663,783,836 $2,655,368,836 $2,672,198,836
Turkey
$5,357,000 $1,324,923,070 $1,319,566,070 $1,330,280,070
West Bank and Gaza
$630,557,000 $271,058,000 ($359,499,000) $901,615,000
Peru
$263,543,000 $445,825,971 $182,282,971 $709,368,971
Bolivia
$281,470,000 $320,682,000 $39,212,000 $602,152,000
Ecuador
$110,103,000 $251,367,795 $141,264,795 $361,470,795
Poland
$33,242,000 $301,136,119 $267,894,119 $334,378,119
Iraq
$37,945,000 $283,986,478 $246,041,478 $321,931,478
Haiti
$176,368,000 $87,296,000 ($89,072,000) $263,664,000
Indonesia
$78,126,000 $184,930,913 $106,804,913 $263,056,913
Philippines
$14,642,000 $245,636,802 $230,994,802 $260,278,802
Mexico
$89,957,000 $162,080,493 $72,123,493 $252,037,493
Lebanon
$66,417,000 $110,109,000 $43,692,000 $176,526,000
Timor-Leste
$84,791,000 $89,339,000 $4,548,000 $174,130,000
Bahrain
$693,000 $144,593,000 $143,900,000 $145,286,000
http://polishdeportedfromus.blogspot.com/ my blog
Support Our Allies - They Support Us?
"...For Your Freedom and Ours..."
Gen. T. Kosciuszko (Poland and America's Patriot)
- Poland sent combat troops to Iraq, Afghanistan , Kosovo, Panama, Haiti, Polish Army's Peacekeepers in Golan Heights, Americans during the war.
- Polish troops are responsible for security in 1 of the 4 zones in Iraq
- 20,000 soldiers from 17 countries served under Polish command
Poland sent its elite commando unit, GROM, which means thunder. It helped secure the port at Umm Qasr, which was vital to delivering aid to Iraq. The unit also secured nearby oil platforms before they could be sabotaged.
In the first Gulf War, Polish intelligence officers snuck into Iraq to rescue a group of CIA operatives trapped behind enemy lines.
Poland's secret agents disguised CIA agents as Polish construction workers and smuggled them out of Baghdad.
This was not the first time Polish soldiers risked their lives for our freedom. Generals Casimir Pulaski and Tadeusz Kosciuszko were two of the first foreigners to fight in the American Revolution. Kosciuszko designed and oversaw the construction of West Point. After that, he returned to Poland, where he led a democratic uprising. As a result of that fight, Poland had the first written democratic constitution in Europe, second in the world only to the U.S.
USA DEPORTED POLISH WOMAN IN US SINCE 1989 PERFECT CITIZEN FORMER SOLIDARITY, PERFECT MOTHER, NO CRIMES
I have to bring to your attention. What kind of:
How autocratic our Homeland Security in US is.
Ciekawy wiadomosc prasowa:
Israel to Get $30bn US Defense Aid
RAMALLAH/GAZA CITY, 30 July 2007 — Prime Minister Ehud Olmert yesterday announced a new $30 billion US defense aid package to preserve Israel’s regional military superiority, as he appreciated Washington’s wishes to boost moderate Arab states through weapons sales.
“This is an increase of 25 percent for the military aid to Israel from the United States. I think this is a significant and important increase in defense aid to Israel,” Olmert said at the opening of the weekly Israeli Cabinet meeting.
Olmert added that the aid package was offered during his meeting with US President George W. Bush in Washington on June 20.
“This would mean a lot to Israel’s security, and this is a good opportunity to thank President Bush and Secretary of State Condoleezza Rice,” Olmert said.
Other Israeli ministers stressed during the Cabinet meeting Israel’s need to secure its “quality advantage” over its neighbors in the Mideast and the US’ major role in maintaining this advantage.
“Defense aid to Israel is still a top priority for the United States,” Olmert told the Cabinet, adding that Israel enjoys more financial assistance than other countries in the Middle East.
“We have renewed agreements and a renewed commitment from the Americans that would help preserve our advantage over the Arab countries,” Olmert said, referring to reports by the New York Times and the Washington Post that the US is mulling a $20 billion arms deal with Gulf states and increasing military aid to Egypt to $13 billion over 10 years.
The deal with Gulf states includes advanced satellite-guided bombs, upgrades to their fighter jets and new naval vessels. It has reportedly raised concerns in Israel and among its supporters in the Congress. However, Olmert said that Israel fully understood the US’ need to support the moderate states in the region.
“We understand the US’ need to assist the moderate Arab states, which are standing in one front with the United States and us in the struggle against Iran,” Olmert said, referring to its nuclear program.
Israeli security officials called the increase in military aid “an unusual achievement.”
According to Israeli diplomatic sources, the final details about the new aid package to the Jewish state will be worked out during the visit by US Undersecretary of State for Political Affairs Nicholas Burns to the region, adding that his visit is slated for mid-August.
US defense aid to Israel began in 1973 but a regular 10-year aid plan — with the previous one expiring this summer — was institutionalized in 1977 as part of the Egypt-Israel peace agreement, the official said.
The military aid is made up of 75 percent US military hardware, ranging from ammunition to warplanes, with the other 25 percent in cash, which goes mainly toward securing new Israeli-made weapons.
Meanwhile, a new Palestinian government platform drawn up by Prime Minister Salam Fayyad pledges, in an indirect swipe at the Islamist group Hamas, to prevent the use of violence in the name of Islam.
An official English-language translation, released yesterday, of the policy document said that Fayyad’s administration would build a clearcut strategy to “enhance the status of Islam as a religion of tolerance.”
At the same time, the platform said, the government would prevent “the use of Islam to justify killings, exclusion of others and destruction.”
The phrasing was clearly aimed at Hamas who took control of Gaza last month in fighting with President Mahmoud Abbas’ secular Fatah faction.
The group has accused Abbas, based in the West Bank where Fatah holds sway, of carrying out a coup by setting up the new government without Hamas, which won an election 18 months ago. Palestinian officials on Friday confirmed that the new platform omits the phrase “armed struggle” and “resistance” against Israeli occupation.
A spokeswoman for Olmert has welcomed the new language. Hamas has rebuffed international demands to recognize Israel and renounce violence.
In another development, more than 100 Palestinians stranded for weeks in Egypt after the Hamas takeover of Gaza began returning home yesterday, crossing into Israel and riding buses to a crossing point between Israel and northern Gaza.
The first three Palestinians crossed into Gaza through the Erez checkpoint late yesterday afternoon. They were greeted with kisses and hugs from relatives, who rushed them away from the scene in cars.
The violent Hamas takeover of the Gaza Strip last month triggered the closure of the Rafah border crossing with Egypt, which was run by Palestinian security with European supervision and Israeli security in the background — stranding about 6,000 Palestinians on the Egyptian side. During the violence, the European monitors fled and Hamas militiamen took control of the terminal.
Earlier yesterday, about 1,000 Palestinians gathered in a stadium in the Egyptian town of El-Arish, where authorities read the names of 105 people who they said were approved by Israel to return to Gaza.
Alex Lech Bajan
Polish American
RAQport Inc.
2004 North Monroe Street
Arlington Virginia 22207
Washington DC Area
USA
TEL: 703-528-0114
TEL2: 703-652-0993
FAX: 703-940-8300
EMAIL: office@raqport.com
WEB SITE: http://raqport.com
Miałem dużo szczęścia
Miałem dużo szczęścia
Nasz Dziennik, 2008-01-12
Z prof. Witoldem Kieżunem, wybitnym teoretykiem zarządzania, żołnierzem Armii Krajowej (ps. "Krak", "Wypad"), odznaczonym Krzyżem Virtuti Militari przez gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego, oraz byłym ekspertem ONZ
pracującym z ramienia tej organizacji w krajach afrykańskich, rozmawia Mariusz Bober
Jakie zadania wykonywał Pan podczas Powstania Warszawskiego jako żołnierz Oddziału Specjalnego "Harnaś" AK?
- Podziemną działalność niepodległościową rozpocząłem już w październiku 1939 r. w konspiracyjnej organizacji byłych uczniów Gimnazjum im. Poniatowskiego. Rozpadła się ona, gdy dwóch naszych dowódców: Adam Rzewuski i Bogdan Grycner, zostało aresztowanych. Grycner został rozstrzelany na Palmirach, a Rzewuski zmarł w obozie koncentracyjnym. Potem byłem w batalionie "Baszta" kompanii łączności na Żoliborzu. Także ta jednostka została rozbita przez gestapo. Musiałem się wtedy ukrywać, bo Niemcy przejęli nasze archiwum i kontakty. Później trafiłem do oddziału specjalnego batalionu "Gustaw", który w czasie Powstania walczył w ramach batalionu "Harnaś". Byliśmy nieźle uzbrojeni. Braliśmy udział w kilku poważnych akcjach bojowych, m.in. w zdobyciu Poczty Głównej, w walkach na Woli, a potem w zdobyciu kościoła Świętego Krzyża, komendy policji, w obronie Pałacu Staszica.
Zadanie frontalnego zdobycia Poczty Głównej otrzymał batalion "Kiliński". Do nas należało zaatakowanie budynku poczty od podwórza, od strony ulicy Świętokrzyskiej. Po wysadzeniu muru podwórka przez minerski oddział kobiecy mieliśmy zaatakować, jeszcze zanim opadnie pył po wybuchu. Jednakże Niemcy byli przygotowani. Nie wiedzieliśmy, że mieli karabin maszynowy także na tyłach budynku. Dlatego udało się przebiec przez podwórko tylko nam trzem. Schowaliśmy się pod rampą do wyładunku transportów. Potem udało mi się przejść do bramy od ul. Wareckiej. Mieściła się tam wartownia, słyszałem głosy Niemców. Pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. W centralnym miejscu stał spory stół, a na nim porozkładana broń. Wokół uzbrojeni esesmani z oficerem. Miałem wówczas niemiecki pistolet maszynowy schmeisser. Nacisnąłem spust raz, drugi, trzeci - bez efektu. Zaciął się... Miałem co prawda jeszcze dwa granaty za pasem, ale zanim zdołałbym ich użyć, zastrzeliliby mnie. Krzyknąłem więc gromkim głosem: "Haende Hoch!" (Ręce do góry!). Wszyscy podnieśli ręce... Następnie krzyknąłem: "Alles raus!" (Wszyscy wychodzić!).
Z pistoletem, który się zaciął, wziął Pan do niewoli 14 Niemców?
- Tak. Zdobyliśmy wtedy dużo broni. Odznaczony zostałem za tę akcję Krzyżem Walecznych. 23 września, podczas wizytacji oddziałów Śródmieścia Północ, dowódca Armii Krajowej gen. Tadeusz Komorowski, ps. "Bór", udekorował mnie osobiście, w grupie 14 żołnierzy, orderem Virtuti Militari. Zadałem mu wtedy trzy pytania.
Jakie?
- Świetnie je pamiętam. Czy wybuch Powstania był uzgodniony z dowództwem polskim na Zachodzie i z dowództwem nacierającej Armii Czerwonej? Czy znane są generałowi strategiczne plany dowództwa Armii Czerwonej znajdującej się już na Pradze? Jaki jest nasz stosunek do żołnierzy Armii Ludowej, z której dwóch zostało również odznaczonych orderem Virtuti Militari?
Gdy potem NKWD aresztowało mnie w Krakowie, okazało się, że znało te pytania. Ostatni komendant AK, "Niedźwiadek" [gen. Leopold Okulicki - red.] rozwiązując Armię Krajową, nakazał nam - w przypadku aresztowania - nie ujawniać informacji o przynależności do AK. W czasie wielogodzinnego przesłuchania w więzieniu na Montelupich w Krakowie konsekwentnie więc zaprzeczałem. W pewnym momencie wszedł jakiś oficer NKWD i powiedział po polsku: "Panie poruczniku (przed aktem kapitulacji dostałem nominację na ten stopień), dnia 23 września 1944 na ul. Kredytowej 3 miał pan spotkanie z gen. 'Borem' Komorowskim. Zadał mu Pan następujące trzy pytania..." i dokładnie je wymienił.
Wróćmy jeszcze do okresu Powstania Warszawskiego. Pamięta Pan także inne akcje?
- Pamiętam zdobycie plebanii kościoła Świętego Krzyża w Warszawie, tzw. księżówki, była to akcja przeprowadzona pod moim dowództwem. Bardzo ważne było zdobycie komendy policji, sąsiedniego budynku kościoła Świętego Krzyża. Pamiętne było też zniszczenie czołgu na ulicy Żelaznej. Skonstruowałem ładunek w puszce po konserwach - niemiecki ręczny granat obłożony materiałem wybuchowym (plastikiem). Zaczekałem, aż czołg podjedzie blisko i z bramy rzuciłem w niego tę puszkę, odbezpieczając granat. Udało mi się wtedy zniszczyć gąsienice i w ten sposób unieruchomić czołg. Jednak czołgowa armata nie została uszkodzona. Szybko strzelił w naszym kierunku. Zdążyłem uskoczyć w bok. Dwóch moich kolegów zostało ciężko rannych. Miałem więc naprawdę dużo szczęścia.
Po kapitulacji uciekłem razem z moim dowódcą, porucznikiem "Biskupem" [Seweryn Krzyżanowski - red.] z niewoli, z transportu wywożącego nas z Ożarowa do obozów jenieckich. Ostatecznie udało mi się dotrzeć do Krakowa, gdzie ukrywałem się na fałszywych dokumentach dostarczonych mi przez miejscową AK - jako Jerzy Jezierza urodzony w Jaśle.
Ale później trochę zawiodło Pana szczęście?
- W marcu 1945 roku zostałem aresztowany na ulicy w Krakowie - jak już mówiłem - zgodnie z rozkazem zaprzeczałem przynależności do AK. Sowieci stosowali wyrafinowane metody na "złamanie" nas, m.in. pozorowane rozstrzelanie. Często w nocy słyszeliśmy odgłos karabinu maszynowego na podwórku więzienia, raz nawet usłyszeliśmy zbiorowy okrzyk "Niech żyje Polska!", a potem serię z karabinu maszynowego. Rano strażnik zapytał: A wy za co siedzicie, za AK? Zaprzeczyłem. "To dobrze, bo tych z AK rozstrzeliwują" - powiedział. Następnej nocy wyprowadzili mnie razem z innymi więźniami i ustawili pod murem. Wśród nas był emigrant rosyjski, były oficer armii carskiej. Gdy pluton przygotowywał się do egzekucji, padł na kolana i zaczął krzyczeć: "Ja Rosjanin, nie zabijajcie mnie!", w tym momencie przybiegł jakiś oficer, krzycząc: "stój" i wstrzymał egzekucję. Wróciliśmy do celi, ale nie na długo. Wkrótce wezwali mnie na przesłuchanie. Gdy wszedłem do celi przesłuchań, zobaczyłem biurko, a na nim herbatę i kanapki. Sowiecki oficer powiedział czystą polszczyzną: "Witek, przede wszystkim dobrze się najedz".
Znał Pana rzeczywiście?
- Było to psychologicznie bardzo sprytne przesłuchanie. Tłumaczył, że jest Polakiem z Gruzji. Tu muszę wyjaśnić, że mój dziadek był uczestnikiem Powstania Styczniowego. Na 25 lat został zesłany na Syberię, potem pozwolono mu osiedlić się w Gruzji. Tam urodził się mój ojciec. Przesłuchujący mnie oficer tłumaczył, że jego rodzic był "bratem krwi" mojego ojca. W Gruzji jest zwyczaj zawierania przyjacielskiego związku braterstwa krwi. Przyjaciele nacinają swoje ręce i przykładając je do siebie, łączą krew. Symbolizuje to nierozerwalną przyjaźń. Powiedział też, że przed śmiercią jego ojciec kazał mu pamiętać, że jest Polakiem i żeby starał się dostać do Polski i odnaleźć Witolda Kieżuna (mój ojciec miał również na imię Witold). Swoje dzieciństwo spędził w sierocińcu, a później został skierowany do sekcji polskiej NKWD. "Teraz ja znalazłem Witolda Kieżuna, ale mam rozkaz rozstrzelać go, muszę cię jednak uratować" - tłumaczył dalej. Opowiedział mi też historię mojej rodziny, wymieniając imiona moich krewnych, znał historię życia moich ciotek i stryja na Kaukazie, w ten sposób uwiarygodniał swoją opowieść. Zakończył, mówiąc: "Uratuję cię, daj mi tylko jeden adres znanego ci akowca". Odpowiedziałem, że niestety nie mogę, bo nie byłem w AK i nikogo nie znam. W końcu zaproponował: "To daj byle jaki adres". Odmówiłem, mówiąc: "Zaaresztujecie wtedy niewinną osobę". Dał mi czas do zastanowienia się do godz. 5.00, do końca jego służby, po tej godzinie następny oficer dyżurny wykona rozkaz. Przed godz. 5.00 strażnik zapytał mnie, czy chcę rozmawiać z oficerem dyżurnym. Powiedziałem, że nie chcę. Po porannym śniadaniu (kubek zbożowej kawy i kromka chleba) wezwał mnie na przesłuchanie już inny oficer. Przekreślił protokoły z wszystkich przesłuchań, mówiąc, że to wszystko g... i krzyknął: "Jutro wyjeżdżasz na Sybir i nigdy nie wrócisz!". Następnej nocy zgromadzono wszystkich więźniów akowskich w jednej dużej sali. Tam spotkałem, o czym nie wiedziałem, również aresztowanego mego stryja, pułkownika lotnictwa Jana Kieżuna, byłego dowódcę Pierwszego Pomorskiego Pułku Lotniczego w Bydgoszczy, pułkownika "Białego" z Powstania Warszawskiego. To od niego zebrano wszelkie informacje o mojej rodzinie na Kaukazie.
Ostatecznie gdzie Pan trafił?
- Mało brakowało, a nie dojechałbym do gułagu Krasnowodsk na piaszczystej pustyni Kara Kum (Turkmenistan), gdzie ostatecznie trafiłem. Załadowali nas do pociągu. Jechaliśmy razem z Niemcami, członkami hitlerowskiej partii NSDAP i gestapowcami, w jednym wagonie 80 osób. W pociągu byli też Francuzi, jeńcy z armii Charlemagne rządu Vichy walczący z Sowietami, Czesi, Serbowie z armii gen. Michajłowicza, własowcy [członkowie rosyjskiej formacji utworzonej pod koniec wojny przez Niemców, dowodzonej przez Andrieja Własowa - red.]. Podróż trwała 31 dni. Przy przejeździe przez Ural było potwornie zimno - ok. -40 st. C. Codziennie wyrzucali z pociągu ciała tych, którzy zmarli w ciągu ostatniej doby. Niemcy umierali masowo - ok. 30 proc. z nich nie przeżyło transportu. Gdy minęliśmy Ural, skręciliśmy na południe, gdzie był całkowicie odmienny klimat, temperatura - ponad +30 st. C.
Takie temperatury panowały w gułagu?
- Gorzej, bo latem dochodziły do +55 st. C. Był to obóz śmierci. 86 procent więźniów zmarło w ciągu niecałych 5 miesięcy. To było wyrafinowane ludobójstwo. Sowieci bezpośrednio nie mordowali. Praca też nie była zbyt ciężka. Wykuwaliśmy budowlane płytki z piaskowca. Głównym problemem było słabe, pozbawione witamin pożywienie, nieznośny upał i słona woda do picia. Szybko zaczęliśmy zapadać na dystrofię, tropikalne beri-beri. Początkowo ludzie puchli. Potem opuchlina schodziła i traciło się możność poruszania się. Wtedy było widać, jak byliśmy wychudzeni. Ja ważyłem 43 kilogramy. Teraz ważę 90 kilogramów. Nasze pożywienie stanowiła amerykańska kasza i chleb. Całe wyposażenie obozu było amerykańskie: ciężarowe samochody studebacker, druty kolczaste, łopaty, sprzęt techniczny.
Amerykańskie wyposażenie sowieckiego gułagu?
- Tak, Amerykanie wtedy wszystko dostarczali Rosjanom. Po likwidacji obozu, na skutek wymarcia około 90 proc. więźniów, pozostałych w lepszym stanie zdrowia przewieziono przez Morze Kaspijskie na Kaukaz, a chorych, między innymi i mnie, prawie bezwładnego, z zaawansowanym paraliżem nóg, do Uzbekistanu, do więziennego szpitala w Kaganie. Tam spaliśmy na amerykańskich łóżkach i w amerykańskiej pościeli. Jedliśmy też amerykańską kaszę. Nawet lokomotywa w pociągu, który przywiózł nas do gułagu, była amerykańska. W szpitalu w Kaganie leżałem razem z japońskimi lotnikami, jeńcami wojennymi. W sali szpitalnej było 2 Polaków i 26 Japończyków. W ciągu 4 miesięcy opanowałem na tyle język japoński, że pełniłem rolę szpitalnego tłumacza rosyjsko-japońskiego.
Łatwiej było Panu uciec z niewoli Niemcom niż Sowietom?
- Rzeczywiście. Potem żałowałem tej ucieczki pod Ożarowem w 1944 r. z niemieckiego transportu, w którym żołnierze biorący udział w Powstaniu Warszawskim byli prowadzeni do obozu.
Dlaczego?
- Bo moi koledzy, którzy przebywali w niemieckiej niewoli, zostali uwolnieni przez aliantów i wyjechali najpierw do Armii Andersa we Włoszech, a później do Wielkiej Brytanii. Tam ukończyli studia. Potem osiedlili się w Kanadzie. Ja zaś trafiłem do sowieckiego obozu śmierci. Ale regulamin wojskowy nakazywał podejmowanie prób ucieczki z niewoli.
Jednak w końcu wrócił Pan do Polski?
- Tak, wszyscy którzy przeżyli, zostali wydani w lipcu 1946 roku w Brześciu nad Bugiem Urzędowi Bezpieczeństwa. Przewieziono nas, znowu w towarowych wagonach, pod silnym polskim konwojem do obozu pracy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Złotowie, niedaleko Tucholi. Także wtedy nie przyznawałem się do przynależności do Armii Krajowej. Ale właśnie w tym czasie zaczęła działać komisja ujawnienia Armii Krajowej "Radosława" [od pseudonimu jej inicjatora, pułkownika AK Jana Mazurkiewicza - red.]. Moja matka pojechała do Warszawy do "Radosława", który znał mnie. Powiedział jej, że jedyny sposób na uwolnienie mnie to uzyskanie zaświadczenia o przynależności do AK. Matka przyjechała do obozu, poprosiła o widzenie z oficerem i ze mną, i przekazała to zaświadczenie. Wyszedłem na wolność, wróciłem do Krakowa. Rok później UB zatrzymało mnie na 48 godzin. Bez żadnego słowa wyjaśnienia, jedzenia i picia. Potem - również bez tłumaczenia - wypuścili mnie. To była ich metoda - żebym pamiętał! Później próbowałem bez powodzenia dwukrotnie nielegalnie wyjechać za granicę. W latach 60. starałem się już oficjalnie o paszport, ale bezskutecznie. Dostałem go wreszcie po interwencji prezesa NBP, gdzie pracowałem aż do czasu całkowitego poświęcenia się pracy naukowej w PAN i na Uniwersytecie Warszawskim.
Prowadził Pan, zresztą także do tej pory, oprócz pracy zawodowej, także ożywioną działalność naukową. Jak Pan to godził z obowiązkami wobec rodziny? Nie był Pan chyba "gościem w domu"?
- Dorobiłem się dwojga uroczych i bardzo zdolnych dzieci, teraz żałuję, że pogrążony w pracy naukowej za mało poświęcałem im czasu, ale latem pływaliśmy razem na jachcie na Mazurach, a zimą jeździliśmy na nartach. Moja żona, towarzysz broni z tego samego powstańczego batalionu, zajmowała się, oprócz pracy zawodowej jako lekarz dentysta, z wielkim poświęceniem i miłością wychowaniem naszych dzieci. W latach 70. nawiązałem bliski, również nieoficjalny, kontakt i współpracę z amerykańskimi profesorami, którzy proponowali mi emigrację i dobre warunki pracy dla mnie i mojej żony. Mieliśmy zamiar wyemigrować, jednak zwlekaliśmy ze względu na stan zdrowia rodziców żony. Dopiero po ich śmierci zdecydowaliśmy się na wyjazd.
Dlaczego zdecydowali się Państwo na emigrację?
- Byłem bowiem pewny, że liberalizacja, która miała miejsce w Polsce w latach 70., nie potrwa długo, że takich jak ja z gułagową przeszłością, podobnie jak to było w ZSRS, po wielu latach znowu się zamknie. Wiedziałem też, że moje kontakty z profesorami amerykańskimi i kolegami działającymi niepodległościowo za granicą mogą przyspieszyć tę groźbę. Co pewien okres opracowywałem analizę sytuacji społeczno-politycznej, dostarczając ją nielegalnie do paryskiej "Kultury". Jak się później dowiedziałem, były one też przekazywane do stacji radiowej Wolna Europa. W 1977 roku opublikowałem bez cenzury, jako rzekomo wewnętrzny druk Polskiej Akademii Nauk, skrypt po angielsku "Autonomization of organization units. From pathology of organization" (Autonomizacja jednostek organizacyjnych. Z patologii zarządzania). Była to próba ujęcia typowych patologii socjalizmu. Udało mi się dostarczyć tę pracę kolegom amerykańskim. Spotkała się z wielkim zainteresowaniem. Okres liberalizacji w Polsce w latach 70. był swoistym fenomenem. Mówiło się wtedy, że PRL to najweselszy barak w sowieckim obozie koncentracyjnym. Moje przewidywania wkrótce się spełniły. Wydarzenia roku 1980, a potem stan wojenny położyły kres temu okresowi. Emigracja była dla mojej żony i dla mnie ciężkim przeżyciem. Tęsknota za krajem, nostalgia, to są niezwykle dotkliwe uczucia. Niewątpliwie jednak dłuższy pobyt za granicą wiele daje. Truizmem jest twierdzenie, że znajomość różnych kultur, obcych języków wzbogaca zarówno intelekt, jak i osobowość. Tymczasem nieznajomość języków obcych i słabe międzynarodowe obycie to wciąż widoczny problem wielu naszych czołowych polityków. Najważniejszych spraw nie załatwia się na konferencjach, ale w rozmowie twarzą w twarz, bez tłumacza, przy kawie i kieliszku koniaku.
W tym czasie podjął Pan pracę w charakterze eksperta od zarządzania w misji ONZ w Afryce?
- Pracowałem wtedy w Burundi i w Rwandzie. To były kraje, z którymi współpraca zaczęła się dobrze układać. Były one już nieźle zarządzane. Niestety, wojna w Rwandzie przerwała to wszystko. Byliśmy jednymi z ostatnich pracowników ONZ wycofywanych stamtąd. Przepracowałem tam prawie 10 lat.
Dlaczego kraje afrykańskie są tak biedne, choć - biorąc pod uwagę tamtejsze bogactwa naturalne - są bardzo bogate?
- Po pierwsze, są stale eksploatowane. Podstawowe usługi i produkty dostarczają tam firmy zagraniczne, podobnie zresztą jak u nas. Tam jednak ludzie są znacznie bardziej wykorzystywani. Często pracują za dolara dziennie. Drugą przyczyną jest niesłychana demoralizacja elit rządzących - m.in. potworna korupcja. Trzeci element to kultura afrykańska. To nie jest kultura pracy, tylko zabawy. W Burundi nie trzeba było pracować, żeby mieć co jeść. Kraj ten porastały gaje bananowe. Wystarczyło pójść i narwać ich, z bananów produkowano chleb, zupę, piwo. W pięknym i czystym jeziorze Tanganika ryby można łowić dosłownie wiadrami. Podobno jeszcze do lat 30. było pełno dzikich zwierząt, można było łatwo je ustrzelić z łuku. Domy budowano z trzciny. Liście palm służyły za ubrania, uprawiano warzywa, podstawowy w wyżywieniu maniok zbierano trzy razy w roku. Dlatego mieszkańcy tego kraju zajmowali się przede wszystkim zabawą i sztuką, np. pięknym rzeźbiarstwem, wyrobami z kości słoniowej i malachitu. Wesele trwa tam dwa tygodnie. Po prostu kultura zabawy, która dziś opanowała świat. Przecież obecnie wszyscy tańczą właśnie tańce afrykańskie w rytmie bębna tam-tam. Oczywiście są też kraje afrykańskie, gdzie panują całkiem inne warunki klimatyczne, zwłaszcza susze. Jednak w Burundi i Rwandzie wody nigdy nie brakuje, są to kraje wiecznie zielone.
Po tych wszystkich doświadczeniach - walki z okupantami, więzienia, pracy na obczyźnie - wrócił Pan do kraju w okresie tzw. transformacji. Jakie ma Pan dziś refleksje i rady, zwłaszcza dla polityków, jako ekspert od zarządzania, a więc dziedziny, z którą chyba mamy największe problemy w naszym kraju?
- Kwintesencję moich opinii przedstawianych już w wielu artykułach i redagowanych przeze mnie zbiorowych pracach chcę przekazać w książce, którą aktualnie piszę, pt. "Patologia transformacji". Myślę, że nie wykorzystaliśmy wielu szans, które tkwią w naszym kraju, m.in. w naszej pozycji tranzytowej w kontaktach Wschodu z Zachodem. Autostrady, szerokotorowa linia kolejowa, powinny być priorytetem w polityce inwestycyjnej już od początku lat 90. Polska mogła być również światowym centrum produkcji zdrowej ekologicznej żywności, uprawianej tradycyjną metodą, bez chemikaliów, w małych rodzinnych gospodarstwach. Trzeba było przeznaczyć wiele milionów dolarów na reklamę naszej żywności na całym świecie pod hasłem: "Chcesz żyć 100 lat, jedz zdrową polską żywność". We Francji w pewnym okresie zwykłe kurczaki kosztowały 16 franków, a te ekologiczne - 35, a mimo to trzeba było zapisywać się na nie. Należało również postawić na reklamę polskiej wódki, bardzo cenionej swego czasu na świecie. Trzeba było po prostu nastawić się na pewien typ własnej produkcji, dbać o nią i przez nią zdobyć rynek światowy. Szereg krajów ma jakąś swoją specyficzną produkcję znaną na całym świecie. Szwedzi mają Volvo i opinię, że wszystkie ich produkty są najwyższej jakości, Finowie - telefony komórkowe, Niemcy - Mercedesa, Francuzi - wino, kosmetyki i modę damską, my obecnie nie mamy nic.
Podobno nasza wódka i żywność są cenione na świecie?
- Nasze znane w świecie gorzelnie sprzedaliśmy, a produkcji ekologicznej żywności nie rozwinęliśmy, nie zareklamowaliśmy jej w skali światowej. Mało tego, nie wykorzystujemy do końca nawet naszych olbrzymich pokładów węgla, nie inwestując w chemię węgla, która dałaby nam również benzynę. Nie dorobiliśmy się bezpieczeństwa energetycznego z podziemnych pokładów termicznych, z morskiego importu ropy, połączeniem rurociągowym z Norwegii. Nie mamy teraz żadnego liczącego się w świecie samodzielnego polskiego producenta. Najbardziej zyskowne polskie przedsiębiorstwo o międzynarodowym zasięgu - Orlen, przetwarza i handluje importowaną z Rosji ropą. Nie wykorzystaliśmy nawet kapitału zaufania, jaki dawała nam znajomość w świecie ruchu "Solidarności". Dzisiaj na Zachodzie upadek komunizmu kojarzy się z upadkiem muru berlińskiego, a nie z "Solidarnością". Brakuje wciąż polityki promocyjnej i myślenia strategicznego, wspaniałej wizji rozwoju.
Czy coś jeszcze zrobiono źle?
- Niestety, wiele rzeczy. Nie trzeba było np. otwierać się na "hurra" na obcy kapitał. W Polsce ciągle funkcjonuje mit Zachodu. Otwarliśmy się w taki sposób, że pozwoliliśmy na zniszczenie własnej gospodarki. Dla zagranicznego kapitału to była świetna okazja do robienia interesów. To był plan Jeffreya Sachsa, który podsunął go Leszkowi Balcerowiczowi. Ale Sachs był agentem wielkiego kapitału. Gdy wróciłem z Afryki do Kanady, zauważyłem, że moi uniwersyteccy znajomi szybko się wzbogacili. Pytam ich: co się stało? A oni na to zdziwieni: "Jak to, nie wiesz? Jeździmy do Polski na wykłady. Wymieniliśmy dolary na złotówki, 98 proc. bankowego oprocentowania w pierwszym roku, 60 - w drugim". Kurs dolara był ustabilizowany, dewaluacja jedynie 0,8 proc. miesięcznie. Zarabiali ci, którzy wiedzieli, że dolar nie będzie się dewaluował, zabezpieczony dotacją Światowego Banku. Pozwoliliśmy też na niezwykły rozwój inwestycji portfelowych, zakup wysoko oprocentowanych polskich obligacji i bonów skarbowych przez zagraniczny kapitał. Mądrzy Chińczycy radykalnie utrudnili tego rodzaju operacje.
To oznacza, że skądś mieli kapitał na rozruszanie gospodarki?
- Gdy produkowali, to mieli też pieniądze. Nasza polityka natomiast była podobna do postępowania pijaka, który po trochu wynosi wszystko z domu, by sprzedać i zdobyć pieniądze na wódkę. Pieniądze otrzymane za prywatyzację były po prostu przejadane. Była co prawda próba uratowania części firm poprzez stworzenie Narodowego Funduszu Inwestycyjnego. Jednak skupione w nich ponad 500 przedsiębiorstw oddano pod zarząd firmom zachodnim, które zrobiły wszystko, aby te polskie podmioty zbankrutowały, aby pozbyć się konkurencji. To tylko przykład procesu tworzenia z Polski postkolonialnego kraju, w którym kapitał jest zagraniczny, produkcja zagraniczna, a ludzie są tylko od tego, by pracować i nabywać te produkty. Z jednej strony była wielka naiwność, a z drugiej ogromna żądza biednych ludzi dorobienia się jak najszybciej i najłatwiej. Dlatego w Polsce tak ogromny był wówczas poziom korupcji, a dziś jest niewiele lepiej. Z badań Banku Światowego wynika, że 100 proc. firm, które inwestowały w Polsce, przyznały, że płaciły tzw. komisyjne. To stąd wzięło się zjawisko, o którym swego czasu było głośno, mianowicie, że w polskim Sejmie można kupić za łapówkę ustawę. "Kosztowała" 3 mln USD.
Ta sprawa była swego czasu głośna.
- Tak. Zajął się nią ówczesny marszałek Sejmu Maciej Płażyński, który przesłał raport Banku Światowego do Rejonowej Prokuratury w Warszawie. Jednak ta umorzyła sprawę. Pamiętam nawet komunikat, jaki wydała prokuratura. Głosił on, że ankieta przeprowadzona przez BŚ była anonimowa.
Co trzeba było zrobić w Polsce, aby zbudować silne i bogate państwo?
- Po 1989 r. w Polsce nie przedstawiono jasnej i konkretnej wizji - czym nasz kraj ma być, do czego zmierza. Weźmy przykład Czech. Były prezydent tego kraju Vaclav Havel stworzył radę składającą się z ponad 20 wybitnych fachowców, przedstawicieli czeskiej emigracji. Ich celem było opracowanie strategii rozwoju kraju. A kto zajmował się tym u nas? Tadeusz Mazowiecki, dziennikarz, który nie ukończył żadnych wyższych studiów i nigdy nie kierował większymi zespołami? Sprawny elektryk, prezydent Wałęsa? A może Leszek Balcerowicz? Specjalista od socjalistycznej gospodarki z programem Jeffreya Sachsa? Ja nie zarzucam rządowi Mazowieckiego złej woli, ale brak kompetencji, wiedzy i praktyki niezbędnej do kierowania państwem. Tymczasem nie brakowało wówczas polskich specjalistów, choćby w środowisku Polonii. Trzeba też było dopasować ustrój polityczny do specyfiki kulturowej Polski. Tymczasem na początku lat 90. zarejestrowano w naszym kraju ponad 100 partii politycznych, a polityczna walka obracała się wokół zastępczych problemów.
Zmarnowaliśmy całkowicie szansę?
- Całkowicie nie. Osiągnięto pewne sukcesy. Nasza obecna sytuacja jest nieporównywalna do tej z początku lat 90. Ale mogło być dużo, dużo lepiej. Obecnie osiągnęliśmy tylko nieco ponad 50 proc. średniego poziomu Unii Europejskiej. Tymczasem mogliśmy mieć teraz około 80 proc., podobnie jak Słowenia. Jednak Słowenia prowadziła bardzo racjonalną politykę, a nie eksperymentowała z pomysłami typu "big bang", wielkiego otwarcia. U nas jest wciąż bardzo dziwny system, z jednej strony tendencja ogromnej liberalizacji, a z drugiej niesamowitej biurokracji.
Ta lekcja jest jeszcze do odrobienia?
- W pewnym stopniu - tak. Będzie to jednak zależało także od sytuacji na świecie. Według prognoz, w 2050 r. w Unii Europejskiej większość będą stanowić muzułmanie, a Chińczycy mogą stać się pierwszą potęgą świata. Szansa jest jedna - próba odbudowy wiary i wartości. Jednak teraz nie przyjdzie to łatwo. Europa Zachodnia jest już całkowicie zlaicyzowana i zdemoralizowana. Wyznaje zasadę: jak najwięcej zarobić, jak najmniej pracować, jak najwięcej użyć. Do tego dochodzą ciągłe strajki.
Cywilizacja Zachodu upada?
- Ja nie mam wątpliwości. Dość dobrze znam społeczeństwa zachodnie. W ostatnich latach sytuacja gwałtownie się pogorszyła, niemal z roku na rok. Towarzyszą temu takie zjawiska jak m.in. likwidowanie tradycyjnych symboli kultury chrześcijańskiej. We Francji już dwa lata temu usuwano ze szkół i sklepów choinki. Jednocześnie wciąż przybywa tam minaretów. W historii zawsze było tak, że cywilizacje rosły, bogaciły się, a następnie upadały. Zawsze wiązało się to z degeneracją moralną. Gdy upadał Rzym, byli tam chrześcijanie, którzy gotowi byli oddać życie za wiarę. Ilu jest takich chrześcijan dziś?
Co możemy teraz robić w Polsce?
- Musimy rozbudować naszą gospodarkę, choć teraz jest to już bardzo trudne zadanie. W interesie światowego kapitału nie leży, aby Polska doszła do poziomu zachodniego. Nasz kraj jest postrzegany przede wszystkim jako wielki rynek zbytu i stale taniej, wykwalifikowanej siły roboczej. Zachodni kapitał po prostu nie ma w tym interesu. Przecież nawet wiele państw UE, m.in. Grecja czy Portugalia, nie doszło wciąż do poziomu tych najbogatszych. Polska zrobiła straszne głupstwo, wyprzedając niemal wszystkie wielkie firmy obcemu kapitałowi po tzw. cenie rynkowej, z reguły znacznie zaniżonej. Każdy większy kraj ma przynajmniej ok. 10-20-procentowy udział kapitału rodzimego w gospodarce dużej skali. Chińczycy w najwspanialej rozwijającym się gospodarczo swoim kraju twardo trzymają państwowy limit na ok. 30 procent. W Polsce już nie zostało niemal nic własnego na wielką międzynarodową skalę. Hutę Sendzimira sprzedano w przeddzień wielkiego wzrostu cen stali. Podobnie kupno polskich banków szybko zamortyzowało się zagranicznym inwestorom. Ważne są także inne wyzwania, przede wszystkim przeciwdziałanie trendom demoralizacyjnym i ożywienie rynku pracy. W cywilizowanym świecie pracuje ok. 70 proc. ludności czynnej zawodowo. U nas - tylko 54 procent. Dlatego trzeba też postawić na kiedyś znane u nas umiłowanie pracy. Rządzący powinni przejąć się ideą byłego prezydenta USA Billa Clintona, który umieścił w swoim gabinecie hasło: "Gospodarka, głupcze!", a nie koncentrować się na zastępczej tematyce permanentnego rozliczania przeszłości politycznych konkurentów.
Jeśli chodzi o wyzwania stojące zwłaszcza przed politykami - ma Pan jeszcze jakieś wskazówki?
- Myślę, że przede wszystkim trzeba wprowadzić większościową jednomandatową ordynację wyborczą (JOW). Według mnie, obecny w Polsce system parlamentarno-gabinetowy nie jest właściwy dla naszego stopnia uspołecznienia. To system dla społeczeństw o dużych tradycjach demokratycznych. W dodatku mamy jeszcze proporcjonalną ordynację wyborczą, która powoduje niesłychane upartyjnienie działalności. W Polsce powinien obowiązywać system prezydencki lub kanclerski i jednomandatowa ordynacja wyborcza. Na to jednak nikt nie chce się zgodzić, także PiS. Platforma Obywatelska początkowo proponowała wprowadzenie tego systemu. Jednak gdy doszła do władzy, przestała o tym mówić, podobnie jak i o podatku liniowym i reformie systemu KRUS i o bonach oświatowych. Dlaczego? Bo całkowicie zmieniłoby to scenę polityczną. W wyborach samorządowych, gdzie mamy właśnie ordynację większościową w wyborach prezydentów i burmistrzów, 82 proc. wybranych to kandydaci bezpartyjni.
Czy tylko ordynacja wyborcza w wyborach do Sejmu jest problemem dla Polski?
- Jest to punkt wyjścia dla radykalnego usprawnienia, dla odpolitycznienia aktywności społecznej, ograniczenia nieefektywnej permanentnej walki politycznej z priorytetem celów partyjnych. Konieczna jest wreszcie radykalna reforma administracji, zlikwidowania systemu permanentnej rotacji urzędników w wyniku zmiany opcji politycznych, maksymalne ograniczenie "czterech jeźdźców patologii biurokracji": gigantomanii (wyrażającej się m.in. w przeroście aparatu centralnego, rekordowej w skali Europy liczby powiatów, parlamencie rozbudowanym na skalę amerykańską), luksusomanii, korupcji, która jednak poważnie się zmniejszyła w okresie ostatnich dwóch lat (wskaźnik Transparency International wzrósł o jeden punkt w skali 10-punktowej), wreszcie arogancji władzy.
Ale sytuacja wciąż wymaga naprawy...
- Konieczne jest strukturalne dostosowanie administracji do nowoczesnej techniki komputerowej, radykalne zmniejszenie barier gospodarczych ograniczających swobodę gospodarczą. W światowym indeksie swobody gospodarczej jesteśmy na 78. miejscu. Konieczna jest daleko idąca deregulacja, radykalne uproszczenie systemu finansowego z systemem podatkowym na czele, likwidowanie patologicznej dysproporcji pomiędzy liczbą pracujących i niepracujących młodych emerytów i rencistów i społecznego finansowania emerytur i opieki społecznej wiejskich milionerów. Dorośliśmy do zasadniczych zmian ustrojowych, bo stale powtarzająca się władza koalicyjnych partii doprowadza na skutek rozbieżności interesów do rezygnacji z programów wyborczych.
A czy polskie społeczeństwo zdało egzamin z demokracji? Podobno niektórzy na Zachodzie dziwią się, że Polacy są tak bardzo zaradni, a nie potrafią zaprowadzić porządku we własnym kraju?
- W Polsce stale rządzi mniejszość, bo maksimum jedynie nieco ponad 50 procent upoważnionych bierze udział w głosowaniu. Konieczne jest, podobnie jak w 29 krajach świata, między innymi w Belgii, Australii, Nowej Zelandii, Brazylii itd., wprowadzenie obowiązku głosowania dla wyrobienia czynnej postawy obywatelskiej. Pozytywnie oceniam też kanadyjską koncepcję likwidacji partii w wyborach samorządowych. Partie pojawiają się dopiero na szczeblu parlamentu. W terenie załatwia się sprawy techniczno-organizacyjne, w parlamencie jest miejsce na dyskusję typu ideologicznego. Wykładałem w różnych krajach, na siedmiu uniwersytetach przeprowadzałem analizę poziomu intelektualnego moich studentów według grup etnicznych. Najlepszymi studentami byli studenci pochodzenia żydowskiego i tuż za nimi - pochodzenia polskiego. Pod pewnymi względami ci ostatni bywali nawet bardziej zdolni, twórczy. Mimo to polscy studenci otrzymywali zwykle gorsze oceny.
Dlaczego?
- Ponieważ np. z reguły spóźniali się z oddawaniem prac własnych. Sądzę, że w wyraźnym niedosycie występuje u nas nawyk sumienności, staranności i dokładności, dyscypliny pracy i samodyscypliny, przy zbyt daleko idącym indywidualizmie i niechęci do podporządkowania się w interesie zespołowym. Około 150 lat traktowania państwa jako swego wroga musiało się odbić na postawie społecznej. W warunkach zachodniej dyscypliny i wysokiej ekonomicznej motywacji polscy lekarze, profesorowie, informatycy, finansiści robią kariery. Jesteśmy więc niesłychanie zdolnym Narodem. Gubią nas jednak wspomniane wady i w ich wyniku wewnętrzne spory. Z głębokim niesmakiem słucham nieprzyzwoitych wymyślań od kłamców, łobuzów, bydła, dewiantów, matołków itd. z ust najwyższej rangi parlamentarzystów, a nawet profesorów. Warto tu wprowadzić brytyjski system spisu wyrazów, których nie wypada używać parlamentarzystom. Niestety, dyskusja ad personam, twierdzenie, że ktoś jest nieukiem czy ignorantem, czy mówi bzdurstwa, zamiast argumentów rzeczowych, jest obecnie rzeczą powszechną w ustach nawet ministrów.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik, 2008-01-12
Z prof. Witoldem Kieżunem, wybitnym teoretykiem zarządzania, żołnierzem Armii Krajowej (ps. "Krak", "Wypad"), odznaczonym Krzyżem Virtuti Militari przez gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego, oraz byłym ekspertem ONZ
pracującym z ramienia tej organizacji w krajach afrykańskich, rozmawia Mariusz Bober
Jakie zadania wykonywał Pan podczas Powstania Warszawskiego jako żołnierz Oddziału Specjalnego "Harnaś" AK?
- Podziemną działalność niepodległościową rozpocząłem już w październiku 1939 r. w konspiracyjnej organizacji byłych uczniów Gimnazjum im. Poniatowskiego. Rozpadła się ona, gdy dwóch naszych dowódców: Adam Rzewuski i Bogdan Grycner, zostało aresztowanych. Grycner został rozstrzelany na Palmirach, a Rzewuski zmarł w obozie koncentracyjnym. Potem byłem w batalionie "Baszta" kompanii łączności na Żoliborzu. Także ta jednostka została rozbita przez gestapo. Musiałem się wtedy ukrywać, bo Niemcy przejęli nasze archiwum i kontakty. Później trafiłem do oddziału specjalnego batalionu "Gustaw", który w czasie Powstania walczył w ramach batalionu "Harnaś". Byliśmy nieźle uzbrojeni. Braliśmy udział w kilku poważnych akcjach bojowych, m.in. w zdobyciu Poczty Głównej, w walkach na Woli, a potem w zdobyciu kościoła Świętego Krzyża, komendy policji, w obronie Pałacu Staszica.
Zadanie frontalnego zdobycia Poczty Głównej otrzymał batalion "Kiliński". Do nas należało zaatakowanie budynku poczty od podwórza, od strony ulicy Świętokrzyskiej. Po wysadzeniu muru podwórka przez minerski oddział kobiecy mieliśmy zaatakować, jeszcze zanim opadnie pył po wybuchu. Jednakże Niemcy byli przygotowani. Nie wiedzieliśmy, że mieli karabin maszynowy także na tyłach budynku. Dlatego udało się przebiec przez podwórko tylko nam trzem. Schowaliśmy się pod rampą do wyładunku transportów. Potem udało mi się przejść do bramy od ul. Wareckiej. Mieściła się tam wartownia, słyszałem głosy Niemców. Pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. W centralnym miejscu stał spory stół, a na nim porozkładana broń. Wokół uzbrojeni esesmani z oficerem. Miałem wówczas niemiecki pistolet maszynowy schmeisser. Nacisnąłem spust raz, drugi, trzeci - bez efektu. Zaciął się... Miałem co prawda jeszcze dwa granaty za pasem, ale zanim zdołałbym ich użyć, zastrzeliliby mnie. Krzyknąłem więc gromkim głosem: "Haende Hoch!" (Ręce do góry!). Wszyscy podnieśli ręce... Następnie krzyknąłem: "Alles raus!" (Wszyscy wychodzić!).
Z pistoletem, który się zaciął, wziął Pan do niewoli 14 Niemców?
- Tak. Zdobyliśmy wtedy dużo broni. Odznaczony zostałem za tę akcję Krzyżem Walecznych. 23 września, podczas wizytacji oddziałów Śródmieścia Północ, dowódca Armii Krajowej gen. Tadeusz Komorowski, ps. "Bór", udekorował mnie osobiście, w grupie 14 żołnierzy, orderem Virtuti Militari. Zadałem mu wtedy trzy pytania.
Jakie?
- Świetnie je pamiętam. Czy wybuch Powstania był uzgodniony z dowództwem polskim na Zachodzie i z dowództwem nacierającej Armii Czerwonej? Czy znane są generałowi strategiczne plany dowództwa Armii Czerwonej znajdującej się już na Pradze? Jaki jest nasz stosunek do żołnierzy Armii Ludowej, z której dwóch zostało również odznaczonych orderem Virtuti Militari?
Gdy potem NKWD aresztowało mnie w Krakowie, okazało się, że znało te pytania. Ostatni komendant AK, "Niedźwiadek" [gen. Leopold Okulicki - red.] rozwiązując Armię Krajową, nakazał nam - w przypadku aresztowania - nie ujawniać informacji o przynależności do AK. W czasie wielogodzinnego przesłuchania w więzieniu na Montelupich w Krakowie konsekwentnie więc zaprzeczałem. W pewnym momencie wszedł jakiś oficer NKWD i powiedział po polsku: "Panie poruczniku (przed aktem kapitulacji dostałem nominację na ten stopień), dnia 23 września 1944 na ul. Kredytowej 3 miał pan spotkanie z gen. 'Borem' Komorowskim. Zadał mu Pan następujące trzy pytania..." i dokładnie je wymienił.
Wróćmy jeszcze do okresu Powstania Warszawskiego. Pamięta Pan także inne akcje?
- Pamiętam zdobycie plebanii kościoła Świętego Krzyża w Warszawie, tzw. księżówki, była to akcja przeprowadzona pod moim dowództwem. Bardzo ważne było zdobycie komendy policji, sąsiedniego budynku kościoła Świętego Krzyża. Pamiętne było też zniszczenie czołgu na ulicy Żelaznej. Skonstruowałem ładunek w puszce po konserwach - niemiecki ręczny granat obłożony materiałem wybuchowym (plastikiem). Zaczekałem, aż czołg podjedzie blisko i z bramy rzuciłem w niego tę puszkę, odbezpieczając granat. Udało mi się wtedy zniszczyć gąsienice i w ten sposób unieruchomić czołg. Jednak czołgowa armata nie została uszkodzona. Szybko strzelił w naszym kierunku. Zdążyłem uskoczyć w bok. Dwóch moich kolegów zostało ciężko rannych. Miałem więc naprawdę dużo szczęścia.
Po kapitulacji uciekłem razem z moim dowódcą, porucznikiem "Biskupem" [Seweryn Krzyżanowski - red.] z niewoli, z transportu wywożącego nas z Ożarowa do obozów jenieckich. Ostatecznie udało mi się dotrzeć do Krakowa, gdzie ukrywałem się na fałszywych dokumentach dostarczonych mi przez miejscową AK - jako Jerzy Jezierza urodzony w Jaśle.
Ale później trochę zawiodło Pana szczęście?
- W marcu 1945 roku zostałem aresztowany na ulicy w Krakowie - jak już mówiłem - zgodnie z rozkazem zaprzeczałem przynależności do AK. Sowieci stosowali wyrafinowane metody na "złamanie" nas, m.in. pozorowane rozstrzelanie. Często w nocy słyszeliśmy odgłos karabinu maszynowego na podwórku więzienia, raz nawet usłyszeliśmy zbiorowy okrzyk "Niech żyje Polska!", a potem serię z karabinu maszynowego. Rano strażnik zapytał: A wy za co siedzicie, za AK? Zaprzeczyłem. "To dobrze, bo tych z AK rozstrzeliwują" - powiedział. Następnej nocy wyprowadzili mnie razem z innymi więźniami i ustawili pod murem. Wśród nas był emigrant rosyjski, były oficer armii carskiej. Gdy pluton przygotowywał się do egzekucji, padł na kolana i zaczął krzyczeć: "Ja Rosjanin, nie zabijajcie mnie!", w tym momencie przybiegł jakiś oficer, krzycząc: "stój" i wstrzymał egzekucję. Wróciliśmy do celi, ale nie na długo. Wkrótce wezwali mnie na przesłuchanie. Gdy wszedłem do celi przesłuchań, zobaczyłem biurko, a na nim herbatę i kanapki. Sowiecki oficer powiedział czystą polszczyzną: "Witek, przede wszystkim dobrze się najedz".
Znał Pana rzeczywiście?
- Było to psychologicznie bardzo sprytne przesłuchanie. Tłumaczył, że jest Polakiem z Gruzji. Tu muszę wyjaśnić, że mój dziadek był uczestnikiem Powstania Styczniowego. Na 25 lat został zesłany na Syberię, potem pozwolono mu osiedlić się w Gruzji. Tam urodził się mój ojciec. Przesłuchujący mnie oficer tłumaczył, że jego rodzic był "bratem krwi" mojego ojca. W Gruzji jest zwyczaj zawierania przyjacielskiego związku braterstwa krwi. Przyjaciele nacinają swoje ręce i przykładając je do siebie, łączą krew. Symbolizuje to nierozerwalną przyjaźń. Powiedział też, że przed śmiercią jego ojciec kazał mu pamiętać, że jest Polakiem i żeby starał się dostać do Polski i odnaleźć Witolda Kieżuna (mój ojciec miał również na imię Witold). Swoje dzieciństwo spędził w sierocińcu, a później został skierowany do sekcji polskiej NKWD. "Teraz ja znalazłem Witolda Kieżuna, ale mam rozkaz rozstrzelać go, muszę cię jednak uratować" - tłumaczył dalej. Opowiedział mi też historię mojej rodziny, wymieniając imiona moich krewnych, znał historię życia moich ciotek i stryja na Kaukazie, w ten sposób uwiarygodniał swoją opowieść. Zakończył, mówiąc: "Uratuję cię, daj mi tylko jeden adres znanego ci akowca". Odpowiedziałem, że niestety nie mogę, bo nie byłem w AK i nikogo nie znam. W końcu zaproponował: "To daj byle jaki adres". Odmówiłem, mówiąc: "Zaaresztujecie wtedy niewinną osobę". Dał mi czas do zastanowienia się do godz. 5.00, do końca jego służby, po tej godzinie następny oficer dyżurny wykona rozkaz. Przed godz. 5.00 strażnik zapytał mnie, czy chcę rozmawiać z oficerem dyżurnym. Powiedziałem, że nie chcę. Po porannym śniadaniu (kubek zbożowej kawy i kromka chleba) wezwał mnie na przesłuchanie już inny oficer. Przekreślił protokoły z wszystkich przesłuchań, mówiąc, że to wszystko g... i krzyknął: "Jutro wyjeżdżasz na Sybir i nigdy nie wrócisz!". Następnej nocy zgromadzono wszystkich więźniów akowskich w jednej dużej sali. Tam spotkałem, o czym nie wiedziałem, również aresztowanego mego stryja, pułkownika lotnictwa Jana Kieżuna, byłego dowódcę Pierwszego Pomorskiego Pułku Lotniczego w Bydgoszczy, pułkownika "Białego" z Powstania Warszawskiego. To od niego zebrano wszelkie informacje o mojej rodzinie na Kaukazie.
Ostatecznie gdzie Pan trafił?
- Mało brakowało, a nie dojechałbym do gułagu Krasnowodsk na piaszczystej pustyni Kara Kum (Turkmenistan), gdzie ostatecznie trafiłem. Załadowali nas do pociągu. Jechaliśmy razem z Niemcami, członkami hitlerowskiej partii NSDAP i gestapowcami, w jednym wagonie 80 osób. W pociągu byli też Francuzi, jeńcy z armii Charlemagne rządu Vichy walczący z Sowietami, Czesi, Serbowie z armii gen. Michajłowicza, własowcy [członkowie rosyjskiej formacji utworzonej pod koniec wojny przez Niemców, dowodzonej przez Andrieja Własowa - red.]. Podróż trwała 31 dni. Przy przejeździe przez Ural było potwornie zimno - ok. -40 st. C. Codziennie wyrzucali z pociągu ciała tych, którzy zmarli w ciągu ostatniej doby. Niemcy umierali masowo - ok. 30 proc. z nich nie przeżyło transportu. Gdy minęliśmy Ural, skręciliśmy na południe, gdzie był całkowicie odmienny klimat, temperatura - ponad +30 st. C.
Takie temperatury panowały w gułagu?
- Gorzej, bo latem dochodziły do +55 st. C. Był to obóz śmierci. 86 procent więźniów zmarło w ciągu niecałych 5 miesięcy. To było wyrafinowane ludobójstwo. Sowieci bezpośrednio nie mordowali. Praca też nie była zbyt ciężka. Wykuwaliśmy budowlane płytki z piaskowca. Głównym problemem było słabe, pozbawione witamin pożywienie, nieznośny upał i słona woda do picia. Szybko zaczęliśmy zapadać na dystrofię, tropikalne beri-beri. Początkowo ludzie puchli. Potem opuchlina schodziła i traciło się możność poruszania się. Wtedy było widać, jak byliśmy wychudzeni. Ja ważyłem 43 kilogramy. Teraz ważę 90 kilogramów. Nasze pożywienie stanowiła amerykańska kasza i chleb. Całe wyposażenie obozu było amerykańskie: ciężarowe samochody studebacker, druty kolczaste, łopaty, sprzęt techniczny.
Amerykańskie wyposażenie sowieckiego gułagu?
- Tak, Amerykanie wtedy wszystko dostarczali Rosjanom. Po likwidacji obozu, na skutek wymarcia około 90 proc. więźniów, pozostałych w lepszym stanie zdrowia przewieziono przez Morze Kaspijskie na Kaukaz, a chorych, między innymi i mnie, prawie bezwładnego, z zaawansowanym paraliżem nóg, do Uzbekistanu, do więziennego szpitala w Kaganie. Tam spaliśmy na amerykańskich łóżkach i w amerykańskiej pościeli. Jedliśmy też amerykańską kaszę. Nawet lokomotywa w pociągu, który przywiózł nas do gułagu, była amerykańska. W szpitalu w Kaganie leżałem razem z japońskimi lotnikami, jeńcami wojennymi. W sali szpitalnej było 2 Polaków i 26 Japończyków. W ciągu 4 miesięcy opanowałem na tyle język japoński, że pełniłem rolę szpitalnego tłumacza rosyjsko-japońskiego.
Łatwiej było Panu uciec z niewoli Niemcom niż Sowietom?
- Rzeczywiście. Potem żałowałem tej ucieczki pod Ożarowem w 1944 r. z niemieckiego transportu, w którym żołnierze biorący udział w Powstaniu Warszawskim byli prowadzeni do obozu.
Dlaczego?
- Bo moi koledzy, którzy przebywali w niemieckiej niewoli, zostali uwolnieni przez aliantów i wyjechali najpierw do Armii Andersa we Włoszech, a później do Wielkiej Brytanii. Tam ukończyli studia. Potem osiedlili się w Kanadzie. Ja zaś trafiłem do sowieckiego obozu śmierci. Ale regulamin wojskowy nakazywał podejmowanie prób ucieczki z niewoli.
Jednak w końcu wrócił Pan do Polski?
- Tak, wszyscy którzy przeżyli, zostali wydani w lipcu 1946 roku w Brześciu nad Bugiem Urzędowi Bezpieczeństwa. Przewieziono nas, znowu w towarowych wagonach, pod silnym polskim konwojem do obozu pracy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Złotowie, niedaleko Tucholi. Także wtedy nie przyznawałem się do przynależności do Armii Krajowej. Ale właśnie w tym czasie zaczęła działać komisja ujawnienia Armii Krajowej "Radosława" [od pseudonimu jej inicjatora, pułkownika AK Jana Mazurkiewicza - red.]. Moja matka pojechała do Warszawy do "Radosława", który znał mnie. Powiedział jej, że jedyny sposób na uwolnienie mnie to uzyskanie zaświadczenia o przynależności do AK. Matka przyjechała do obozu, poprosiła o widzenie z oficerem i ze mną, i przekazała to zaświadczenie. Wyszedłem na wolność, wróciłem do Krakowa. Rok później UB zatrzymało mnie na 48 godzin. Bez żadnego słowa wyjaśnienia, jedzenia i picia. Potem - również bez tłumaczenia - wypuścili mnie. To była ich metoda - żebym pamiętał! Później próbowałem bez powodzenia dwukrotnie nielegalnie wyjechać za granicę. W latach 60. starałem się już oficjalnie o paszport, ale bezskutecznie. Dostałem go wreszcie po interwencji prezesa NBP, gdzie pracowałem aż do czasu całkowitego poświęcenia się pracy naukowej w PAN i na Uniwersytecie Warszawskim.
Prowadził Pan, zresztą także do tej pory, oprócz pracy zawodowej, także ożywioną działalność naukową. Jak Pan to godził z obowiązkami wobec rodziny? Nie był Pan chyba "gościem w domu"?
- Dorobiłem się dwojga uroczych i bardzo zdolnych dzieci, teraz żałuję, że pogrążony w pracy naukowej za mało poświęcałem im czasu, ale latem pływaliśmy razem na jachcie na Mazurach, a zimą jeździliśmy na nartach. Moja żona, towarzysz broni z tego samego powstańczego batalionu, zajmowała się, oprócz pracy zawodowej jako lekarz dentysta, z wielkim poświęceniem i miłością wychowaniem naszych dzieci. W latach 70. nawiązałem bliski, również nieoficjalny, kontakt i współpracę z amerykańskimi profesorami, którzy proponowali mi emigrację i dobre warunki pracy dla mnie i mojej żony. Mieliśmy zamiar wyemigrować, jednak zwlekaliśmy ze względu na stan zdrowia rodziców żony. Dopiero po ich śmierci zdecydowaliśmy się na wyjazd.
Dlaczego zdecydowali się Państwo na emigrację?
- Byłem bowiem pewny, że liberalizacja, która miała miejsce w Polsce w latach 70., nie potrwa długo, że takich jak ja z gułagową przeszłością, podobnie jak to było w ZSRS, po wielu latach znowu się zamknie. Wiedziałem też, że moje kontakty z profesorami amerykańskimi i kolegami działającymi niepodległościowo za granicą mogą przyspieszyć tę groźbę. Co pewien okres opracowywałem analizę sytuacji społeczno-politycznej, dostarczając ją nielegalnie do paryskiej "Kultury". Jak się później dowiedziałem, były one też przekazywane do stacji radiowej Wolna Europa. W 1977 roku opublikowałem bez cenzury, jako rzekomo wewnętrzny druk Polskiej Akademii Nauk, skrypt po angielsku "Autonomization of organization units. From pathology of organization" (Autonomizacja jednostek organizacyjnych. Z patologii zarządzania). Była to próba ujęcia typowych patologii socjalizmu. Udało mi się dostarczyć tę pracę kolegom amerykańskim. Spotkała się z wielkim zainteresowaniem. Okres liberalizacji w Polsce w latach 70. był swoistym fenomenem. Mówiło się wtedy, że PRL to najweselszy barak w sowieckim obozie koncentracyjnym. Moje przewidywania wkrótce się spełniły. Wydarzenia roku 1980, a potem stan wojenny położyły kres temu okresowi. Emigracja była dla mojej żony i dla mnie ciężkim przeżyciem. Tęsknota za krajem, nostalgia, to są niezwykle dotkliwe uczucia. Niewątpliwie jednak dłuższy pobyt za granicą wiele daje. Truizmem jest twierdzenie, że znajomość różnych kultur, obcych języków wzbogaca zarówno intelekt, jak i osobowość. Tymczasem nieznajomość języków obcych i słabe międzynarodowe obycie to wciąż widoczny problem wielu naszych czołowych polityków. Najważniejszych spraw nie załatwia się na konferencjach, ale w rozmowie twarzą w twarz, bez tłumacza, przy kawie i kieliszku koniaku.
W tym czasie podjął Pan pracę w charakterze eksperta od zarządzania w misji ONZ w Afryce?
- Pracowałem wtedy w Burundi i w Rwandzie. To były kraje, z którymi współpraca zaczęła się dobrze układać. Były one już nieźle zarządzane. Niestety, wojna w Rwandzie przerwała to wszystko. Byliśmy jednymi z ostatnich pracowników ONZ wycofywanych stamtąd. Przepracowałem tam prawie 10 lat.
Dlaczego kraje afrykańskie są tak biedne, choć - biorąc pod uwagę tamtejsze bogactwa naturalne - są bardzo bogate?
- Po pierwsze, są stale eksploatowane. Podstawowe usługi i produkty dostarczają tam firmy zagraniczne, podobnie zresztą jak u nas. Tam jednak ludzie są znacznie bardziej wykorzystywani. Często pracują za dolara dziennie. Drugą przyczyną jest niesłychana demoralizacja elit rządzących - m.in. potworna korupcja. Trzeci element to kultura afrykańska. To nie jest kultura pracy, tylko zabawy. W Burundi nie trzeba było pracować, żeby mieć co jeść. Kraj ten porastały gaje bananowe. Wystarczyło pójść i narwać ich, z bananów produkowano chleb, zupę, piwo. W pięknym i czystym jeziorze Tanganika ryby można łowić dosłownie wiadrami. Podobno jeszcze do lat 30. było pełno dzikich zwierząt, można było łatwo je ustrzelić z łuku. Domy budowano z trzciny. Liście palm służyły za ubrania, uprawiano warzywa, podstawowy w wyżywieniu maniok zbierano trzy razy w roku. Dlatego mieszkańcy tego kraju zajmowali się przede wszystkim zabawą i sztuką, np. pięknym rzeźbiarstwem, wyrobami z kości słoniowej i malachitu. Wesele trwa tam dwa tygodnie. Po prostu kultura zabawy, która dziś opanowała świat. Przecież obecnie wszyscy tańczą właśnie tańce afrykańskie w rytmie bębna tam-tam. Oczywiście są też kraje afrykańskie, gdzie panują całkiem inne warunki klimatyczne, zwłaszcza susze. Jednak w Burundi i Rwandzie wody nigdy nie brakuje, są to kraje wiecznie zielone.
Po tych wszystkich doświadczeniach - walki z okupantami, więzienia, pracy na obczyźnie - wrócił Pan do kraju w okresie tzw. transformacji. Jakie ma Pan dziś refleksje i rady, zwłaszcza dla polityków, jako ekspert od zarządzania, a więc dziedziny, z którą chyba mamy największe problemy w naszym kraju?
- Kwintesencję moich opinii przedstawianych już w wielu artykułach i redagowanych przeze mnie zbiorowych pracach chcę przekazać w książce, którą aktualnie piszę, pt. "Patologia transformacji". Myślę, że nie wykorzystaliśmy wielu szans, które tkwią w naszym kraju, m.in. w naszej pozycji tranzytowej w kontaktach Wschodu z Zachodem. Autostrady, szerokotorowa linia kolejowa, powinny być priorytetem w polityce inwestycyjnej już od początku lat 90. Polska mogła być również światowym centrum produkcji zdrowej ekologicznej żywności, uprawianej tradycyjną metodą, bez chemikaliów, w małych rodzinnych gospodarstwach. Trzeba było przeznaczyć wiele milionów dolarów na reklamę naszej żywności na całym świecie pod hasłem: "Chcesz żyć 100 lat, jedz zdrową polską żywność". We Francji w pewnym okresie zwykłe kurczaki kosztowały 16 franków, a te ekologiczne - 35, a mimo to trzeba było zapisywać się na nie. Należało również postawić na reklamę polskiej wódki, bardzo cenionej swego czasu na świecie. Trzeba było po prostu nastawić się na pewien typ własnej produkcji, dbać o nią i przez nią zdobyć rynek światowy. Szereg krajów ma jakąś swoją specyficzną produkcję znaną na całym świecie. Szwedzi mają Volvo i opinię, że wszystkie ich produkty są najwyższej jakości, Finowie - telefony komórkowe, Niemcy - Mercedesa, Francuzi - wino, kosmetyki i modę damską, my obecnie nie mamy nic.
Podobno nasza wódka i żywność są cenione na świecie?
- Nasze znane w świecie gorzelnie sprzedaliśmy, a produkcji ekologicznej żywności nie rozwinęliśmy, nie zareklamowaliśmy jej w skali światowej. Mało tego, nie wykorzystujemy do końca nawet naszych olbrzymich pokładów węgla, nie inwestując w chemię węgla, która dałaby nam również benzynę. Nie dorobiliśmy się bezpieczeństwa energetycznego z podziemnych pokładów termicznych, z morskiego importu ropy, połączeniem rurociągowym z Norwegii. Nie mamy teraz żadnego liczącego się w świecie samodzielnego polskiego producenta. Najbardziej zyskowne polskie przedsiębiorstwo o międzynarodowym zasięgu - Orlen, przetwarza i handluje importowaną z Rosji ropą. Nie wykorzystaliśmy nawet kapitału zaufania, jaki dawała nam znajomość w świecie ruchu "Solidarności". Dzisiaj na Zachodzie upadek komunizmu kojarzy się z upadkiem muru berlińskiego, a nie z "Solidarnością". Brakuje wciąż polityki promocyjnej i myślenia strategicznego, wspaniałej wizji rozwoju.
Czy coś jeszcze zrobiono źle?
- Niestety, wiele rzeczy. Nie trzeba było np. otwierać się na "hurra" na obcy kapitał. W Polsce ciągle funkcjonuje mit Zachodu. Otwarliśmy się w taki sposób, że pozwoliliśmy na zniszczenie własnej gospodarki. Dla zagranicznego kapitału to była świetna okazja do robienia interesów. To był plan Jeffreya Sachsa, który podsunął go Leszkowi Balcerowiczowi. Ale Sachs był agentem wielkiego kapitału. Gdy wróciłem z Afryki do Kanady, zauważyłem, że moi uniwersyteccy znajomi szybko się wzbogacili. Pytam ich: co się stało? A oni na to zdziwieni: "Jak to, nie wiesz? Jeździmy do Polski na wykłady. Wymieniliśmy dolary na złotówki, 98 proc. bankowego oprocentowania w pierwszym roku, 60 - w drugim". Kurs dolara był ustabilizowany, dewaluacja jedynie 0,8 proc. miesięcznie. Zarabiali ci, którzy wiedzieli, że dolar nie będzie się dewaluował, zabezpieczony dotacją Światowego Banku. Pozwoliliśmy też na niezwykły rozwój inwestycji portfelowych, zakup wysoko oprocentowanych polskich obligacji i bonów skarbowych przez zagraniczny kapitał. Mądrzy Chińczycy radykalnie utrudnili tego rodzaju operacje.
To oznacza, że skądś mieli kapitał na rozruszanie gospodarki?
- Gdy produkowali, to mieli też pieniądze. Nasza polityka natomiast była podobna do postępowania pijaka, który po trochu wynosi wszystko z domu, by sprzedać i zdobyć pieniądze na wódkę. Pieniądze otrzymane za prywatyzację były po prostu przejadane. Była co prawda próba uratowania części firm poprzez stworzenie Narodowego Funduszu Inwestycyjnego. Jednak skupione w nich ponad 500 przedsiębiorstw oddano pod zarząd firmom zachodnim, które zrobiły wszystko, aby te polskie podmioty zbankrutowały, aby pozbyć się konkurencji. To tylko przykład procesu tworzenia z Polski postkolonialnego kraju, w którym kapitał jest zagraniczny, produkcja zagraniczna, a ludzie są tylko od tego, by pracować i nabywać te produkty. Z jednej strony była wielka naiwność, a z drugiej ogromna żądza biednych ludzi dorobienia się jak najszybciej i najłatwiej. Dlatego w Polsce tak ogromny był wówczas poziom korupcji, a dziś jest niewiele lepiej. Z badań Banku Światowego wynika, że 100 proc. firm, które inwestowały w Polsce, przyznały, że płaciły tzw. komisyjne. To stąd wzięło się zjawisko, o którym swego czasu było głośno, mianowicie, że w polskim Sejmie można kupić za łapówkę ustawę. "Kosztowała" 3 mln USD.
Ta sprawa była swego czasu głośna.
- Tak. Zajął się nią ówczesny marszałek Sejmu Maciej Płażyński, który przesłał raport Banku Światowego do Rejonowej Prokuratury w Warszawie. Jednak ta umorzyła sprawę. Pamiętam nawet komunikat, jaki wydała prokuratura. Głosił on, że ankieta przeprowadzona przez BŚ była anonimowa.
Co trzeba było zrobić w Polsce, aby zbudować silne i bogate państwo?
- Po 1989 r. w Polsce nie przedstawiono jasnej i konkretnej wizji - czym nasz kraj ma być, do czego zmierza. Weźmy przykład Czech. Były prezydent tego kraju Vaclav Havel stworzył radę składającą się z ponad 20 wybitnych fachowców, przedstawicieli czeskiej emigracji. Ich celem było opracowanie strategii rozwoju kraju. A kto zajmował się tym u nas? Tadeusz Mazowiecki, dziennikarz, który nie ukończył żadnych wyższych studiów i nigdy nie kierował większymi zespołami? Sprawny elektryk, prezydent Wałęsa? A może Leszek Balcerowicz? Specjalista od socjalistycznej gospodarki z programem Jeffreya Sachsa? Ja nie zarzucam rządowi Mazowieckiego złej woli, ale brak kompetencji, wiedzy i praktyki niezbędnej do kierowania państwem. Tymczasem nie brakowało wówczas polskich specjalistów, choćby w środowisku Polonii. Trzeba też było dopasować ustrój polityczny do specyfiki kulturowej Polski. Tymczasem na początku lat 90. zarejestrowano w naszym kraju ponad 100 partii politycznych, a polityczna walka obracała się wokół zastępczych problemów.
Zmarnowaliśmy całkowicie szansę?
- Całkowicie nie. Osiągnięto pewne sukcesy. Nasza obecna sytuacja jest nieporównywalna do tej z początku lat 90. Ale mogło być dużo, dużo lepiej. Obecnie osiągnęliśmy tylko nieco ponad 50 proc. średniego poziomu Unii Europejskiej. Tymczasem mogliśmy mieć teraz około 80 proc., podobnie jak Słowenia. Jednak Słowenia prowadziła bardzo racjonalną politykę, a nie eksperymentowała z pomysłami typu "big bang", wielkiego otwarcia. U nas jest wciąż bardzo dziwny system, z jednej strony tendencja ogromnej liberalizacji, a z drugiej niesamowitej biurokracji.
Ta lekcja jest jeszcze do odrobienia?
- W pewnym stopniu - tak. Będzie to jednak zależało także od sytuacji na świecie. Według prognoz, w 2050 r. w Unii Europejskiej większość będą stanowić muzułmanie, a Chińczycy mogą stać się pierwszą potęgą świata. Szansa jest jedna - próba odbudowy wiary i wartości. Jednak teraz nie przyjdzie to łatwo. Europa Zachodnia jest już całkowicie zlaicyzowana i zdemoralizowana. Wyznaje zasadę: jak najwięcej zarobić, jak najmniej pracować, jak najwięcej użyć. Do tego dochodzą ciągłe strajki.
Cywilizacja Zachodu upada?
- Ja nie mam wątpliwości. Dość dobrze znam społeczeństwa zachodnie. W ostatnich latach sytuacja gwałtownie się pogorszyła, niemal z roku na rok. Towarzyszą temu takie zjawiska jak m.in. likwidowanie tradycyjnych symboli kultury chrześcijańskiej. We Francji już dwa lata temu usuwano ze szkół i sklepów choinki. Jednocześnie wciąż przybywa tam minaretów. W historii zawsze było tak, że cywilizacje rosły, bogaciły się, a następnie upadały. Zawsze wiązało się to z degeneracją moralną. Gdy upadał Rzym, byli tam chrześcijanie, którzy gotowi byli oddać życie za wiarę. Ilu jest takich chrześcijan dziś?
Co możemy teraz robić w Polsce?
- Musimy rozbudować naszą gospodarkę, choć teraz jest to już bardzo trudne zadanie. W interesie światowego kapitału nie leży, aby Polska doszła do poziomu zachodniego. Nasz kraj jest postrzegany przede wszystkim jako wielki rynek zbytu i stale taniej, wykwalifikowanej siły roboczej. Zachodni kapitał po prostu nie ma w tym interesu. Przecież nawet wiele państw UE, m.in. Grecja czy Portugalia, nie doszło wciąż do poziomu tych najbogatszych. Polska zrobiła straszne głupstwo, wyprzedając niemal wszystkie wielkie firmy obcemu kapitałowi po tzw. cenie rynkowej, z reguły znacznie zaniżonej. Każdy większy kraj ma przynajmniej ok. 10-20-procentowy udział kapitału rodzimego w gospodarce dużej skali. Chińczycy w najwspanialej rozwijającym się gospodarczo swoim kraju twardo trzymają państwowy limit na ok. 30 procent. W Polsce już nie zostało niemal nic własnego na wielką międzynarodową skalę. Hutę Sendzimira sprzedano w przeddzień wielkiego wzrostu cen stali. Podobnie kupno polskich banków szybko zamortyzowało się zagranicznym inwestorom. Ważne są także inne wyzwania, przede wszystkim przeciwdziałanie trendom demoralizacyjnym i ożywienie rynku pracy. W cywilizowanym świecie pracuje ok. 70 proc. ludności czynnej zawodowo. U nas - tylko 54 procent. Dlatego trzeba też postawić na kiedyś znane u nas umiłowanie pracy. Rządzący powinni przejąć się ideą byłego prezydenta USA Billa Clintona, który umieścił w swoim gabinecie hasło: "Gospodarka, głupcze!", a nie koncentrować się na zastępczej tematyce permanentnego rozliczania przeszłości politycznych konkurentów.
Jeśli chodzi o wyzwania stojące zwłaszcza przed politykami - ma Pan jeszcze jakieś wskazówki?
- Myślę, że przede wszystkim trzeba wprowadzić większościową jednomandatową ordynację wyborczą (JOW). Według mnie, obecny w Polsce system parlamentarno-gabinetowy nie jest właściwy dla naszego stopnia uspołecznienia. To system dla społeczeństw o dużych tradycjach demokratycznych. W dodatku mamy jeszcze proporcjonalną ordynację wyborczą, która powoduje niesłychane upartyjnienie działalności. W Polsce powinien obowiązywać system prezydencki lub kanclerski i jednomandatowa ordynacja wyborcza. Na to jednak nikt nie chce się zgodzić, także PiS. Platforma Obywatelska początkowo proponowała wprowadzenie tego systemu. Jednak gdy doszła do władzy, przestała o tym mówić, podobnie jak i o podatku liniowym i reformie systemu KRUS i o bonach oświatowych. Dlaczego? Bo całkowicie zmieniłoby to scenę polityczną. W wyborach samorządowych, gdzie mamy właśnie ordynację większościową w wyborach prezydentów i burmistrzów, 82 proc. wybranych to kandydaci bezpartyjni.
Czy tylko ordynacja wyborcza w wyborach do Sejmu jest problemem dla Polski?
- Jest to punkt wyjścia dla radykalnego usprawnienia, dla odpolitycznienia aktywności społecznej, ograniczenia nieefektywnej permanentnej walki politycznej z priorytetem celów partyjnych. Konieczna jest wreszcie radykalna reforma administracji, zlikwidowania systemu permanentnej rotacji urzędników w wyniku zmiany opcji politycznych, maksymalne ograniczenie "czterech jeźdźców patologii biurokracji": gigantomanii (wyrażającej się m.in. w przeroście aparatu centralnego, rekordowej w skali Europy liczby powiatów, parlamencie rozbudowanym na skalę amerykańską), luksusomanii, korupcji, która jednak poważnie się zmniejszyła w okresie ostatnich dwóch lat (wskaźnik Transparency International wzrósł o jeden punkt w skali 10-punktowej), wreszcie arogancji władzy.
Ale sytuacja wciąż wymaga naprawy...
- Konieczne jest strukturalne dostosowanie administracji do nowoczesnej techniki komputerowej, radykalne zmniejszenie barier gospodarczych ograniczających swobodę gospodarczą. W światowym indeksie swobody gospodarczej jesteśmy na 78. miejscu. Konieczna jest daleko idąca deregulacja, radykalne uproszczenie systemu finansowego z systemem podatkowym na czele, likwidowanie patologicznej dysproporcji pomiędzy liczbą pracujących i niepracujących młodych emerytów i rencistów i społecznego finansowania emerytur i opieki społecznej wiejskich milionerów. Dorośliśmy do zasadniczych zmian ustrojowych, bo stale powtarzająca się władza koalicyjnych partii doprowadza na skutek rozbieżności interesów do rezygnacji z programów wyborczych.
A czy polskie społeczeństwo zdało egzamin z demokracji? Podobno niektórzy na Zachodzie dziwią się, że Polacy są tak bardzo zaradni, a nie potrafią zaprowadzić porządku we własnym kraju?
- W Polsce stale rządzi mniejszość, bo maksimum jedynie nieco ponad 50 procent upoważnionych bierze udział w głosowaniu. Konieczne jest, podobnie jak w 29 krajach świata, między innymi w Belgii, Australii, Nowej Zelandii, Brazylii itd., wprowadzenie obowiązku głosowania dla wyrobienia czynnej postawy obywatelskiej. Pozytywnie oceniam też kanadyjską koncepcję likwidacji partii w wyborach samorządowych. Partie pojawiają się dopiero na szczeblu parlamentu. W terenie załatwia się sprawy techniczno-organizacyjne, w parlamencie jest miejsce na dyskusję typu ideologicznego. Wykładałem w różnych krajach, na siedmiu uniwersytetach przeprowadzałem analizę poziomu intelektualnego moich studentów według grup etnicznych. Najlepszymi studentami byli studenci pochodzenia żydowskiego i tuż za nimi - pochodzenia polskiego. Pod pewnymi względami ci ostatni bywali nawet bardziej zdolni, twórczy. Mimo to polscy studenci otrzymywali zwykle gorsze oceny.
Dlaczego?
- Ponieważ np. z reguły spóźniali się z oddawaniem prac własnych. Sądzę, że w wyraźnym niedosycie występuje u nas nawyk sumienności, staranności i dokładności, dyscypliny pracy i samodyscypliny, przy zbyt daleko idącym indywidualizmie i niechęci do podporządkowania się w interesie zespołowym. Około 150 lat traktowania państwa jako swego wroga musiało się odbić na postawie społecznej. W warunkach zachodniej dyscypliny i wysokiej ekonomicznej motywacji polscy lekarze, profesorowie, informatycy, finansiści robią kariery. Jesteśmy więc niesłychanie zdolnym Narodem. Gubią nas jednak wspomniane wady i w ich wyniku wewnętrzne spory. Z głębokim niesmakiem słucham nieprzyzwoitych wymyślań od kłamców, łobuzów, bydła, dewiantów, matołków itd. z ust najwyższej rangi parlamentarzystów, a nawet profesorów. Warto tu wprowadzić brytyjski system spisu wyrazów, których nie wypada używać parlamentarzystom. Niestety, dyskusja ad personam, twierdzenie, że ktoś jest nieukiem czy ignorantem, czy mówi bzdurstwa, zamiast argumentów rzeczowych, jest obecnie rzeczą powszechną w ustach nawet ministrów.
Dziękuję za rozmowę.
Subscribe to:
Posts (Atom)
Blog Archive
-
▼
2008
(132)
-
▼
January
(35)
- Myśląc Ojczyzna: "Faryzeusze i celnicy"
- Rzeczpospolita Poland and Litwa - Wilno i Troki by...
- Movie showing Polish 2nd Corps at Monte Cassino wi...
- Prof. Jerzy Robert Nowak – Historian, Writer, Publ...
- Balon obietnic może pęknąć Z prof. Jerzym Żyżyński...
- Platforma blokuje rozwój Polski Wschodniej
- Plan Sorosa zwany planem Balcerowicza - skok na M...
- Jan Paweł II - John Paul II Wadowice 1999 Part 4/5
- Aktualne wydarzenia polityczne cz.
- Zakup PZL Mielec został formalnie dokonany przez U...
- POlityczna prowokacja nie wypaliła
- List do Pana Lecha Aleksandra Kaczyńskiego - Prezy...
- O tym, co było, z nadzieją na to, co będzie
- Polacy pomagaja Stanom Zjednoczonych USA
- Miałem dużo szczęścia
- Cuda rządu Donalda Tuska
- Kłamstwo pod pozorem prawdy
- Współpraca między Polską i Litwą oraz problemy pol...
- PO wierci w funduszach
- Ćwiąkalski trzęsie prokuraturą
- Nie wystarczy być rzetelnym prokuratorem, trzeba j...
- Polska musi rządzić się sama!
- Trzeba przypominac historie dla pokolen Polakow
- Half of These Holocaust Victims Were Non-Jewish.
- Anna Jantar - Nic Nie Może Wiecznie Trwać
- New meeting of Agnieszka Bajan with the Washington...
- Zwracam się do wszystkich przyjaciół Radia Maryja,...
- Minister Sikorski wprowadza dyskryminację
- Panie Ministrze Sikorski
- Marek Grechuta - Ojczyzna
- Świetny film o Polsce , oby takich więcej.
- "Polish Soldier fights for the freedom of other na...
- Intelektualiści w obronie szefa CBA
- Nowy kierunek studiów podyplomowych w Wyższej Szko...
- Nie chcemy popełniać błędów państw ze "starej pięt...
-
▼
January
(35)