Wednesday, October 31, 2007

Przerwany projekt IV RP

Przerwany projekt IV RP
Uczucia żalu, zaskoczenia i zdziwienia przeważają wśród zwolenników PiS w ocenie minionych wyborów parlamentarnych. Żal niedokończonych reform i zmian ważnych dla życia Narodu wychodzącego z okresu postkomunizmu. Zaskoczenie, że prawdę o Polsce da się tak skutecznie zakłamać w mediach. Zdziwienie, jak wielu Polaków dało się nabrać na puste słowa opozycji wypowiedziane w kampanii wyborczej. Zacięta i agresywna kampania wyborcza była kontynuacją tej sprzed dwóch lat, dlatego praca pisowskiego rządu, utrwalającego i popychającego do przodu ogólnie dobry stan gospodarki, przebiegała w niezwykle trudnych warunkach. Wręcz frontowych. Wszystkie partie polityczne, łącznie z byłymi koalicjantami (LPR i Samoobroną) stanęły do walki z PiS, a ich jedynym celem i programem było bezwzględne i szybkie odsunięcie od władzy Jarosława Kaczyńskiego. Przeciwne PiS partie polityczne korzystały z szerokiej pomocy mediów, które jako strona politycznego sporu także dążyły do zmiany rządu, czując się zagrożone. To mediom zawdzięczamy zdeformowany obraz Polski ostatnich dwóch lat, ukazujący permanentny stan zagrożenia państwa i obywateli rządami PiS.

I nieprawdą jest, jak sugerowała to wielokrotnie PO, że media publiczne stały się narzędziem walki po stronie PiS. Gdyby tak było, to w piątek, cztery godziny przed ogłoszeniem ciszy wyborczej, nie podawano by nieprawdziwego, jak się okazało, sondażu, w którym PO miała 17-procentową przewagę nad PiS.

Taka informacja mogła wpłynąć na niezdecydowanych wyborców.

W trwającym 18 lat ustroju postkomunistycznym, zwanym też „okrągłostołowym”, społeczeństwo nie odzyskało jeszcze mediów. Dlatego racjonalne, merytoryczne postrzeganie przez Polaków prawdy o rzeczywistości jest stale utrudnione, a czasami po prostu świadomie deformowane.

Jakie mogą być dla Polski negatywne konsekwencje wygranej Platformy Obywatelskiej? System postkomuny zostanie utrwalony na dalsze lata wskutek przerwania projektu PiS, zwanego IV RP, na co składały się m.in. lustracja, dekomunizacja i deubekizacja. Zdecydowanie osłabnie lub ulegnie likwidacji historyczne podłoże, dla którego powołano IPN, czyli to, co przeciwnicy PiS nazywają „polityką historyczną”. Nastąpi utrwalenie i dalsze zawłaszczenie państwa przez ludzi skupionych wokół partii i grup interesów kierujących się pragmatyzmem i osobistym koniunkturalizmem, a nie nadrzędnym interesem państwa polskiego. Niestety, ten formalny i nieformalny układ ludzi „obcego ducha”, nazwanych trafnie „wykształciuchami”, może zabezpieczyć ich własne interesy na wiele następnych lat. Jednym z efektów będzie powrót do bezkarności wobec prawa i wzrost niedającej się zmierzyć (co wynika z jej natury) korupcji. Osłabnie, aspirująca po raz pierwszy po 1989 r. do samodzielnej, rola Polski na arenie międzynarodowej.

Dowodzi tego zachwyt partii socjaldemokratycznych skupionych w UE zwycięstwem PO i nieukrywana satysfakcja Niemiec (także Eriki Steinbach) z przegranej PiS. Wydaje się przesądzona rola Polski jako kraju bezkrytycznie afirmującego zmiany w Unii Europejskiej w kierunku superpaństwa, a więc pełna akceptacja traktatu reformującego (nowa nazwa eurokonstytucji) i Karty Praw Podstawowych. A jakie mogą być korzyści z nowego politycznego rozdania?

Rosnąca wraz z każdymi następnymi wyborami wyborcza frekwencja - oddająca procentowy stan świadomości obywatelskiej Polaków. (A tak na marginesie. Nikomu nie przyszło do głowy, że w lokalu wyborczym może być mniej kart do głosowania niż zarejestrowano wyborców i że trzeba je dowozić.) I na pewno silna, świadoma swojej roli opozycja, zapoznana z procesem reformowania i rządzenia państwem.

I w końcu, nie wiadomo, jak wielka grupa nowych młodych ludzi wchodzących w politykę. Niekierujących się oportunizmem, a wyłącznie odpowiedzialnością za państwo. Tym życzymy powodzenia.

Wojciech Reszczyński

Monday, October 29, 2007

Aneks do raportu z weryfikacji WSI

Aneks do raportu z weryfikacji WSI
red. Wojciech Wybranowski - Nasz Dziennik (2007-10-29)
Aktualności dnia
słuchajzapisz

Mialem okazje poznac Pana Godfrey Blooma


Poddajmy tę kwestię pod referendum, także w Polsce.

Klania sie Lech Bajan z Washington DC

Mialem okazje poznac Pana Godfrey Blooma tutaj w Washington DC , europoseł z Wielkiej Brytanii
experta takze w sferze economii. Bardzo odradza Wielkiej Brytanii a takze polsce wejscie do strefu euro a takze podpisania traktatu reformującego UE to powstanie superpaństwa i utrata suwerenności przez jej członków


Bez referendum ani rusz
Nasz Dziennik, 2007-10-29
Międzynarodowa konferencja w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu: Przyjęcie traktatu reformującego UE to powstanie superpaństwa i utrata suwerenności przez jej członków

Manipulując europejską opinią publiczną, projektodawcy nowego dokumentu nazywają go traktatem reformującym. Jednak podczas unijnych debat nie starają się nawet ukryć, że ten obszerny tekst, którego zapewne nikt w całości nie przeczyta, jest zakamuflowaną konstytucją. O zagrożeniach wynikających z traktatu reformującego Unię Europejską dyskutowali prelegenci podczas konferencji zorganizowanej w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu. Zamysłem Komisji Europejskiej jest doprowadzenie do powstania superpaństwa z jednym niezależnym od krajów członkowskich ośrodkiem decyzyjnym. Stanie się tak, jeśli wszystkie państwa, w tym Polska, przyjmą traktat - wynika z debaty. Dlatego głos narodów nie może zostać pominięty.

Sympozjum odbyło się przy udziale frakcji Niepodległość i Demokracja Parlamentu Europejskiego. Spotkanie otworzył o. dr Krzysztof Bieliński CSsR, rektor WSKSiM.
Jak zauważyła poseł Urszula Krupa, "na naszych oczach buduje się superpaństwo oraz elity, które chcą tym superpaństwem rządzić".
- Prace nad traktatem reformującym są zwykłą manipulacją, czego nawet nie ukrywają unijni przywódcy. Ta kosmetyczna zmiana ma na celu wyeliminowanie referendum w sprawie ratyfikacji traktatu reformującego - dodała eurodeputowana frakcji Niepodległość i Demokracja i na potwierdzenie swych słów odtworzyła wypowiedź Margot Wallstrom, komisarza ds. stosunków z instytucjami i komunikacji. - To polityka. Dla takiego państwa jak Wielka Brytania użycie słowa "konstytucja" będzie tak drażliwe, że może doprowadzić do debaty w całej Europie - mówiła komisarz w czasie konferencji międzyrządowej w Lizbonie.
Jakby w odpowiedzi na to stwierdzenie zebrani w Toruniu usłyszeli Dereka Rolanda Clarka, eurodeputowanego z Wielkiej Brytanii, który stwierdził: "Konstytucja zniszczy Wielką Brytanię. Jeśli zrujnuje Wielką Brytanię, zniszczy ważną część tego, co nazywamy Europą".
Komisja Europejska, zaniepokojona negatywnym wynikiem referendum w sprawie konstytucji europejskiej przeprowadzonego we Francji oraz Holandii, zmieniła jedynie kolejność zapisów i nowy dokument nazwała traktatem. Teraz parlamenty i rządy krajów członkowskich nie muszą kierować zapytania do obywateli, czy chcą go przyjąć. Mogą to uczynić same.
Na pytanie, jak postąpi Polska za rządów nowej władzy, zdaje się odpowiadać jeden z europosłów Platformy Obywatelskiej Jacek Saryusz-Wolski, który kilka dni temu wyraził nadzieję, że Polska jako pierwszy kraj ratyfikuje traktat. A zatem można się domyślać, że głos Narodu zostanie pominięty.
Eurodeputowany Witold Tomczak z frakcji Niepodległość i Demokracja w czasie swojego wystąpienia zwrócił uwagę na niektóre zapisy traktatu reformującego. - Jeden z artykułów stwierdza, że "unia ma osobowość prawną", co czyni z niej superpaństwo. Inny artykuł traktatu mówi, że "prawo europejskie jest nadrzędne w stosunku do prawa państwa członkowskiego" - przestrzegał poseł Tomczak. - Przerażająca jest naiwność, że obce mocarstwa czy organizacje międzynarodowe są w stanie zapewnić nam respektowanie praw człowieka, prawa do pracy. To jest wbrew rozsądkowi, a nawet naszemu honorowi - dodał poseł. Jak zauważył inny prelegent, dr Waldemar Gontarski, dyrektor Centrum Ekspertyz Prawnych Zrzeszenia Prawników Polskich i redaktor naczelny "Gazety Sądowej", ta nadrzędność już jest w dużej mierze widoczna, czego przykładem może być sprawa Alicji Tysiąc.
Doktor Gontarski zwrócił także uwagę, że decyzja o utracie przez Polskę suwerenności zapadła dużo wcześniej, bo 1 maja 2004 roku. - Przez te lata ponad 80 proc. polskiej gospodarki przeszło pod unijną jurysdykcję. Po 13 grudnia 2007 r. ten procent się jeszcze powiększy - dodał prelegent. Tymczasem, jak zauważył, "w UE panuje zasada 'gospodarka niemiecka ponad wszystko'".
Podobne zdanie wyraził dr Mieczysław Ryba, który wygłosił referat na temat "Cele strategiczne UE w kontekście polityki niemieckiej". Zaznaczył, że zawsze trzeba starać się odpowiedzieć na pytanie, komu zachodzące zmiany się opłacają. W UE najwięcej korzystają największe i najsilniejsze kraje, takie jak Niemcy. - Gdy przyjrzymy się celom politycznym niemieckim, to zasadniczo są one niezmienne od XIX wieku - mówił. Jak dodał, "najważniejszym zadaniem jest dla nas poznać mechanizmy działające w UE, gdyż są one niezmienne, zaś nawet czytając zawiłe traktaty zawierające po kilka tysięcy stron, nie wychwycimy sedna sprawy, nie znając tych mechanizmów".
Mówcy zwracali też szczególną uwagę, jak niebezpieczna dla życia i rodziny jest Karta Praw Podstawowych. Unijne superpaństwo porównywali do państwa sowieckiego. - Nie ma ono nic wspólnego ze Stanami Zjednoczonymi - podkreślali referenci. - Niestety, doświadczyliście tego w Polsce w przeszłości, było to bolesne doświadczenie dla wschodniej Europy i bądźcie świadomi, co to jest. Poddajcie tę kwestię w referendum. Pozwólcie ludziom zdecydować - apelował Godfrey Bloom, europoseł z Wielkiej Brytanii.

Katarzyna Cegielska, Toruń



System państwa sowieckiego
Godfrey Bloom, europoseł z Wielkiej Brytanii:
Przedstawię Państwu traktat europejski z perspektywy Anglika. Traktat jest tożsamy z odrzuconą konstytucją europejską. Tworzy on europejskie superpaństwo. Nie jest ono oparte na systemie amerykańskim, ale na starym systemie państwa sowieckiego. Oznacza to jeden rząd, jednego prezydenta, jedną politykę, jednego ministra spraw zagranicznych. Wszystkie krajowe instytucje rządowe zostaną odsunięte na boczny tor. Oznacza to, że demokratyczny etos, który mamy tak głęboko zakorzeniony w Wielkiej Brytanii przez tysiąclecia, został zepchnięty do podziemi. Myślę, że powinniśmy zapytać, czy tego chcą obywatele. Pytanie, czy nie powinni oni wypowiedzieć się w referendum. Moim zdaniem tak. Pozwólmy ludziom zadecydować. Poddajmy tę kwestię pod referendum, także w Polsce.

Deptanie demokracji
Patrick Louis, europoseł z Francji:
Z ustaleń traktatu będzie zadowolony ktoś, kto opowiada się za tym, aby UE stała się superpaństwem z własnym prezydentem, a państwa narodowe zostały przekształcone w superregiony. Jeśli ktoś popiera Europę Narodów z narodem jako suwerenem i niezależnym szefem państwa, nie będzie zadowolony z tego, co zatwierdzono w Lizbonie. Ja jako Francuz jestem absolutnie niezadowolony. 56 proc. Francuzów powiedziało "nie" konstytucji europejskiej w referendum. Teraz został nam przedstawiony w 90 proc. ten sam tekst, tyle że określa się go mianem traktatu. Wmawia się nam, że powinniśmy go przyjąć. My mówimy "nie", bo mamy wrażenie, że jest to deptanie demokracji, czego we Francji nie możemy zaakceptować. Traktat pozwala instytucjom Unii na zwiększenie ich kompetencji i wpływów, przez co rola państw narodowych jest uszczuplona. To jest przerażające. Bardzo nad tym ubolewam, ponieważ uważam, że siła Europy leży w różnorodności krajów i kultur.

Zwycięstwo paneuropejskiego nacjonalizmu
Vladimir Zelezny, europoseł z Czech:
Traktat reformujący to nasza porażka, klęska tych wszystkich, którzy mieli nadzieję, że po fiasku konstytucji we Francji i w Holandii reforma UE podąży w bardziej demokratycznym kierunku. Ale tak się nie stało. Znów leży przed nami ta sama konstytucja, w której jest 105 nowych kompetencji dla Unii, wyeliminowanych zostało 68 możliwości użycia prawa weta i zastąpiono je głosowaniami większościowymi. Przedstawiono nam dokładnie ten sam tekst, który został wniesiony pod obrady z niewielkimi zmianami, a powiedziano nam: "To nie jest ten sam tekst i nie wymaga referendum, bo nie jest to przecież konstytucja". Ale to jest konstytucja. My, którzy żyliśmy w totalitaryzmie bloku komunistycznego, zauważymy wiele. Przyzwyczailiśmy się do arogancji i nadużywania władzy. Ci ludzie nie mówią prawdy, ale wyczuwamy, że skrycie mówią nam: "Tak naprawdę jest to konstytucja, ale nie chcemy, abyście wy o niej decydowali, bo całkowicie zdajemy sobie sprawę z tego, że byście jej nie przyjęli". Jest to niezwykle ciężka porażka albo, innymi słowy, zwycięstwo nowego paneuropejskiego nacjonalizmu, który nie ma żadnych historycznych korzeni, żadnych fundamentów, żadnego duchowego zaplecza. Jest to tylko nacjonalizm długich korytarzy Komisji Europejskiej. Od nas wszystkich zależy, czy pozwolimy odnieść tym nacjonalistom ostateczne zwycięstwo. To my - europejskie narody - powinniśmy mieć ostatnie słowo, ponieważ to my jesteśmy suwerenami i mamy prawo decydowania o sobie.

not. CK

Godfrey Bloom has been Head of Research for a West End investment practice for over ten years.

Based in York he has won national recognition for fund management and is a popular speaker on financial economics at European universities and business seminars. He spent over twenty years with a Yorkshire Territorial Army regiment and is President and Vice President respectively of his local cricket and rugby club.

He is also a keep supporter of country sports and is married to one of the UK's leading equine physiotherapists.

Godfrey is regularly published on both matters economic and historical.

This Site will be updated with the work Godfrey Bloom carries out in the European Parliament.
Financial instability and the impact on the real economy - September 5th 2007
Mr President, I would like to address my remarks to the gallery, which is a lot more filled than this Hemicycle is with Members. I hope you have got your headphones on because decisions are being made here today by people with absolutely no knowledge of international finance at all.

I have been 40 years in financial services; I am a professional economist – we are talking about hedge funds, we are talking about international currency. If you want to look up the books and see what expertise the Members of the European Parliament have, I think you will be bitterly disappointed. But here we are, making decisions for global finance. Forty percent of British GDP is the City of London. We have people from Poland, the Czech Republic and Latvia who have absolutely no knowledge of these sorts of things whatsoever, deciding where we are going to go for the future in international finance.

(Uproar)

They do not understand about these things. They do not know anything about these things, any more than they do about agricultural policy, fisheries policy – the lot – but here it is.

Ladies and gentlemen in the gallery, if you want to see international finance, go to Dubai, to New York, to Los Angeles, to Bermuda. You are looking at the people down there – look at them. None of them have ever done a real job in their lives. This is a Mickey Mouse assembly, and we are going to lose the lot.
The Single Market Review 4th September 2007
Mr President, Mr Toubon concedes that ‘the citizens of all Member States are having their doubts about the internal market and the other common policies’. He allows that the EU has not succeeded in overcoming a crisis of confidence. Then he refers to the very document – now known as the ‘Reform Treaty’ – which has precipitated this crisis, by saying patronisingly that involving national parliaments will help them better understand the advantages of a single market.

These poor benighted parliaments, by the way, are only the democratically elected sovereign legislators of 27 European nations, unlike this absurd consultative assembly which does not and cannot represent anyone but the Commission and its associated elites. With that, this report launches into a plan to undermine national responsibility for universal services by changing the definition of universal services and including health services, to take control of intellectual property rights, which we all know will include patents on software, to adjust business taxation without representation, to set up a sort of King Canute’s throne on an isotherm in order to grab power and money through carbon trading. As for small companies, we all know that the EU, its economic partners and the World Trade Organisation will continue to crush them. Mr Toubon, a crisis of confidence? Oh yes, oh yes!

Transatlantic relations : Wednesday, 25 April 2007 - Strasbourg
Mr President, I would like in the very short time allocated to me to make one or two observations, offering perhaps some words of caution. In the last couple of years I have seen that there is something of an addiction to gesture politics here, which is something we must be extremely careful to avoid in our relationships with the United States of America.

The impact of legislation, for example, is completely global. Everything we do has a global dimension. The serious GDP growth is in the Pacific rim, India and China, notwithstanding other parts of the Pacific and Japan, so we must be extremely careful not to burn any bridges when dealing with the United States, which also has a very serious protectionist element in its society.

As the British know, the United States is the UK’s biggest trading and investment partner and has been for some years. It is a shame that the British have been forced, against their will, to abandon the imperial measure, which of course we share with the United States of America, and which gave us a particular advantage there.

However, that is something that must wait for another day.
Thursday, 30 November 2006 : Time to move up a gear Creating a Europe of entrepreneurship and growth
Madam President, just for a moment I should like to test our wonderful interpreters. ‘European Union entrepreneurship’ is an oxymoron, is it not? The whole raison d’être – if I may lapse into the vernacular of this place – is to stifle small business. Rule upon rule, regulation upon regulation are generally made by people with no commercial experience at all. I went through the list of over 700 MEPs just yesterday, and I could not find more than about 5 people who had bona fide business experience.

The Commissioners go on the Microsoft yacht for their holidays, the British Prime Minister has close relations with Lord Browne of BP, and so on and so forth, but that has nothing whatsoever to do with business.

Business in Western Europe is millions upon millions of small businessmen and women living a life of quiet desperation, trying to put their livelihoods together. Small businesses account for over 52% of the UK’s GDP.

You tell us in this place what age we may recruit at; you tell us what colour they may be; you tell us how much leave they must have; you tell us how much their pensions will be. It goes on and on. If we really wanted to get this place sorted out and we really wanted entrepreneurship, I would suggest that we only have Commissioners and MEPs who have actually done an honest day’s work in their lives. There are none!


And I Quote ......



I have been fighting the rise of the European superstate for many years. I have campaigned alongside farmers, fishermen, writers, Lords and industrialists alike from all political persuasions and none. All have come to realise that their fundamental freedoms and livelihoods are at risk from the federalist European project.

Edward Fox - Actor

Edukacja znowu politycznie poprawna


Edukacja znowu politycznie poprawna
Nasz Dziennik, 2007-10-29

Media spekulują na temat ewentualnych posunięć resortu edukacji pod kierunkiem przedstawicieli PO. Analizowane są dosyć enigmatyczne zapisy w programie Platformy, a na giełdzie przyszłych ministrów pojawiają się nazwiska Krystyny Szumilas i Jarosława Gowina. Jedno jest pewne: czeka nas powrót wielu działaczy znanych z lat poprzednich, a wraz z nimi ożywienie skompromitowanych idei pedagogicznych, które doprowadziły do obecnego kryzysu szkolnictwa.

Stanie się tak z dwóch powodów. Po pierwsze - środowisko PO jest mentalnie i światopoglądowo bliskie dawnej Unii Wolności, które w dużej mierze narzuciło styl myślenia o edukacji w latach dziewięćdziesiątych. Po drugie - PO, poza ogólnymi deklaracjami, nie posiada żadnych szczególnych pomysłów na szkołę.

Powrót "towarzystwa"
Z dużym prawdopodobieństwem możemy się zatem spodziewać powrotu osób, które po roku 1989 budowały nową, "demokratyczną szkołę", czerpiąc pełnymi garściami ze "zdobyczy" pedagogiki modernistycznej i postmodernistycznej. Ich wpływy były tak wielkie, że z czasem narzucony został model myślenia, który do dziś kształtuje mentalność wielu szkolnych administratorów i nauczycieli. W czasach rządów ministra Romana Giertycha "towarzystwo" zostało w dużej mierze odsunięte od wpływu na bieg spraw związanych ze szkołą, co wywołało frustrację i złość, aż w końcu wściekły atak medialny.
Model edukacji stworzony w latach dziewięćdziesiątych zdominowany jest przez trzy podstawowe typy działaczy oświatowych:
- Polityczni technokraci. Zazwyczaj są to osoby o zacięciu politycznym. Patrzą na sprawy szkoły przez pryzmat "zasobów ludzkich", które mają przygotować do realizacji zadań partyjno-państwowych. W zasadzie nie znają się na meandrach pedagogiki i nie uważają, by ta wiedza była im do czegoś potrzebna. Zazwyczaj zapytani o poglądy na edukację, odpowiadają, że należy umożliwić dzieciom naukę języka angielskiego, informatyki, wprowadzić zajęcia dodatkowe oraz kształcić w zawodach aktualnie ważnych dla gospodarki. Powtarzanie tej mantry przy różnych okazjach sprawia, że mogą spokojnie uchodzić za specjalistów w dziedzinie, którą się zajmują.
- Edukacyjni technokraci. Dla nich z kolei szkoła jawi się jako miejsce nieustannych eksperymentów i badań pedagogicznych. Dla "edukacyjnych technokratów" najważniejsza jest nowoczesna, zgodna z "najnowszymi trendami" metoda pracy. Będą więc z błyskiem w oku opowiadać zalęknionym nauczycielom o konieczności mierzenia jakości pracy szkoły i wdrażania kolejnego etapu ewaluacji. Technokratę w "czystej formie" (choć tacy raczej się nie zdarzają) mniej obchodzą treści, które są dla niego sprawą drugoplanową. Priorytet zawsze będą mieć "ewaluacje" i podobne pomysły.
- Oświeceni humaniści. Dla tej grupy najważniejsze są poglądy w kwestiach społecznych i moralnych. Są reprezentantami "lewicy" na odcinku oświatowym. Im zawdzięczamy "bezstresowe wychowanie", prawa ucznia, "retorykę dialogu" itp. To oni najbardziej oburzali się na "zawłaszczanie szkoły" przez odchodzącą ekipę, choć sami w latach dziewięćdziesiątych na potęgę ideologizowali szkolnictwo, zasłaniając się hasłami postępu i tolerancji.
To oni wracają teraz do gry. Oczywiście opisane typy działaczy oświatowych nigdy nie występują w formie czystej, ale zazwyczaj są przemieszane. "Polityczni technokraci" przeważnie pełnią funkcje o charakterze zarządzającym, a "edukacyjni" i "oświeceni humaniści" wchodzą do różnych ciał doradczych. Odzyskania wpływu tych drugich należy się spodziewać między innymi w takich instytucjach, jak Centralny Ośrodek Doskonalenia Nauczycieli. Dzięki opanowaniu Ośrodka będą mogli spokojnie zawłaszczać (już bez cudzysłowu) szkołę. Duży wpływ CODN bierze się stąd, że tworząc w nim różne programy i projekty edukacyjne, poprzez Wojewódzkie Ośrodki Doskonalenia Nauczycieli można swobodnie narzucać nauczycielom pewne trendy i mody oświatowe.

Jakich posunięć należy się spodziewać?
W pierwszej kolejności należy się spodziewać "sprzątania po Giertychu", czyli dążenia do zablokowania pomysłów odchodzącej ekipy. Krystyna Szumilas zapowiedziała już, iż jedną z pierwszych zmian ustawowych, do jakich zamierza dążyć Platforma, będzie zmiana zapisów ustawowych dotyczących jednolitych strojów szkolnych. Prawdopodobnie nowa ekipa odstąpi też od głównych idei programu "Zero tolerancji".
Program PO w odniesieniu do edukacji jest hasłowy i na tym etapie trudno przewidzieć, czy partia zdecyduje się na wprowadzenie znaczących reform. Wśród ważniejszych elementów programu wymienia się ideę obniżenia wieku rozpoczynania nauki szkolnej oraz wprowadzenie bonu oświatowego.
Warto zauważyć, że propozycja "zerówki" dla pięciolatków kłóci się z liberalnym profilem Platformy, która przecież programowo opowiada się za większą wolnością dla obywateli. Czy w imię tejże wolności nie powinno się przynajmniej zapytać rodziców, czy godzą się na wcześniejsze rozpoczynanie nauki przez ich dzieci? Jednocześnie nie można zapominać, iż obniżenie wieku obowiązkowej nauki, choć wprowadzane pod hasłem wyrównywania szans edukacyjnych, w praktyce stwarza możliwość wcześniejszej i tym samym dłuższej indoktrynacji młodego pokolenia pod kierunkiem "oświeconych humanistów".
Z kolei bon edukacyjny ma podobno przyczynić się do wyrównania szans edukacyjnych i podniesienia poziomu kształcenia. Ideę bonu - zależnie od kształtu, jaki przyjmie w ostatecznej wersji - oczywiście można rozważać. Niemniej jednak niekoniecznie musi on od razu oznaczać podniesienie poziomu kształcenia. Już przy obecnych zasadach finansowania szkolnictwa mamy do czynienia ze zjawiskiem całkowicie odwrotnym. Część szkół, chcąc otrzymywać większą dotację, przyjmuje uczniów "jak leci", zaniżając kryteria, co odbija się na poziomie i prestiżu danej placówki. Mechanizm jest prosty. Uczeń świadomy, iż jego obecność w szkole jest na wagę złota (etatu nauczycielskiego) - nie wysila się w nauce i sprawia kłopoty wychowawcze. Dyrekcja zaś pomimo skarg nauczycieli robi wszystko, by go w szkole zatrzymać.
Niezrozumiała jest w tym kontekście również wypowiedź Jarosława Gowina dla komercyjnej stacji radiowej, jakoby bon wyrównywał szanse edukacyjne dzieci wiejskich. W jaki bowiem sposób mała, wiejska szkółka utrzyma nauczycieli i budynek, mając np. 10 uczniów? I jeszcze dodatkowo wyrówna szanse dzieci tam uczących się z dziećmi miejskimi?! Uwalnianie szkolnictwa spod wpływu samorządu czy państwa jest wprawdzie słusznym kierunkiem postępowania (jeżeli rzeczywiście taki jest cel bonu w ujęciu PO), ale partia wpadła tu w pułapkę własnych obietnic wyborczych. Jak bowiem w aktualnych warunkach, przy obecnej infrastrukturze, wprowadzić bon i jednocześnie zgodnie z obietnicami spełnić "marzenia wszystkich Polaków", także dzieci wiejskich?
Na to pytanie nie ma łatwej odpowiedzi, gdyż wypowiadając je, wchodzimy na teren teologii. Zaczynamy rozmawiać o cudach... wyborczych.

Dariusz Zalewski

Polskie requiem w Bykowni

Polskie requiem w Bykowni
Nasz Dziennik, 2007-10-29

W podkijowskim lesie koło Bykowni, gdzie mieścił się tajny cmentarz NKWD, odbył się w sobotę pogrzeb ok. 2 tysięcy osób ekshumowanych w ostatnich dwóch latach, w tym ponad 400 Polaków z tzw. ukraińskiej listy katyńskiej. - To miejsce jest oprócz Katynia, Miednoje i Charkowa kolejnym związanym z naszą wielką tragedią narodową - mówił podczas uroczystości Andrzej Przewoźnik, sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa.
- Razem czcimy pamięć ofiar sowieckiego totalitaryzmu, spoczywających w lesie bykowniańskim. To Polacy z tzw. ukraińskiej listy katyńskiej. Ten dzień jest ukoronowaniem prac polskich i ukraińskich specjalistów, którzy w ciągu ostatnich dwóch lat odkrywali mroczne tajemnice oprawców stalinowskich. Efekty tej współpracy i badań to szczątki ludzkie, które dzisiaj składamy do grobu. To szczątki niewinnych ludzi, którym w sposób dramatyczny przerwano życie - powiedział w swoim przemówieniu Przewoźnik, który również podziękował stronie ukraińskiej za współpracę w odnalezieniu polskiego śladu w Bykowni.

Na pogrzebie byli także obecni: polski ambasador na Ukrainie Jacek Kluczkowski, konsul generalny w Kijowie Grzegorz Opaliński, generał brygady Włodzimierz Gryc, prezes Federacji Rodzin Katyńskich. Strona ukraińska była reprezentowana dosyć nielicznie i skromnie przez sekretarza Międzyresortowej Komisji ds. Upamiętnienia Ofiar Wojny i Represji Politycznych Witalija Kazakewycza. Ukraińskie władze państwowe i stołeczne zbagatelizowały uroczystość żałobną, za co zresztą Kazakewycz nieoficjalnie przepraszał. Pochówek odbył się w asyście kompanii honorowej Sił Zbrojnych Ukrainy.
- W sumie odnaleziono w bykowniańskim lesie prawie 10 tys. szczątek ofiar represji stalinowskich. Według archiwalnych danych Służby Bezpieczeństwa Ukrainy NKWD w Bykowni pogrzebało zwłoki 17 tys. rozstrzelanych ludzi, w tym oficerów polskich z listy katyńskiej - podkreślił Kazakewycz w swoim wystąpieniu.
Na tzw. ukraińskiej i białoruskiej liście katyńskiej figuruje ogółem 7,3 tys. Polaków. W Bykowni znajdują się szczątki części z grupy blisko 3,5 tys. Polaków - m.in. oficerów, policjantów i urzędników z listy ukraińskiej. Wśród miejsc, gdzie mogą być szczątki zamordowanych Polaków z listy białoruskiej, wymienia się m.in. Kuropaty pod Mińskiem. Jak poinformował nas ambasador Kluczkowski, strona polska czeka teraz na przedstawienie przez władze ukraińskie planu zagospodarowania terenu byłego cmentarza NKWD w Bykowni.

Eugeniusz Tuzow-Lubański, Bykownia

Nikt więcej by nie uzyskał


Nikt więcej by nie uzyskał
Nasz Dziennik, 2007-10-29

Z Konradem Szymańskim, posłem PiS do Parlamentu Europejskiego z Dolnego Śląska i Opolszczyzny, rozmawia Mariusz Bober

Czy akceptacja na szczycie Unii Europejskiej w Lizbonie traktatu reformującego UE to rzeczywiście sukces, jak zapewniał prezydent Lech Kaczyński, czy porażka? Albo - jak utrzymuje były szef LPR - zdrada interesów narodowych?
- Roman Giertych jest fundamentalnym przeciwnikiem współpracy europejskiej. Dlatego każda zmiana traktatów unijnych jest dla niego zła. Byłby on zadowolony wtedy, gdybyśmy wypowiedzieli członkostwo w Unii Europejskiej. Co do oceny szczytu, jestem przekonany, że wynegocjowano wszystko, co można było wynegocjować. Rząd Jarosława Kaczyńskiego jest ostatnim, który mógłby być podejrzewany o to, że zachowuje się miękko wobec UE. Dlatego uważam, że nikt więcej by nie uzyskał.

Jednak także niektórzy prawnicy uważają, że nie wolno było się zgodzić na przyjęcie traktatu reformującego w obecnej postaci. Krytykowany jest zwłaszcza zapis o wyższości prawa unijnego nad krajowym, który może prowadzić do utraty suwerenności Polski. Zapis ten został schowany na końcu traktatu, w deklaracji nr 27.
- Przyjęcie traktatu wcale nie oznacza szybkiej i łatwej utraty suwerenności. Ona ma oparcie dużo głębsze niż jeden czy drugi traktat europejski. Uważam, że traktat reformujący nie ogranicza naszej suwerenności. Integracja to raczej dzielenie się suwerennością wszystkich państw członkowskich. Wzajemnie. Ponadto zasada prymatu prawa unijnego nad krajowym znana jest od dawna i została potwierdzona także w obecnej polskiej Konstytucji w 1997 roku...

...ale przecież pkt 1 art. 90 stwierdza, że "Rzeczpospolita Polska może na podstawie umowy międzynarodowej przekazać organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu kompetencje organów władzy państwowej w niektórych sprawach". Nie oznacza to, że może przekazać kompetencje w większości dziedzin?
- Zapisy traktatu dotyczą właśnie niektórych spraw. Konkretnie tych, które są ściśle wskazane w poszczególnych artykułach, opisujących politykę UE. Trzeba też brać pod uwagę fakt, że żadne prawo europejskie nie będzie podejmowane bez naszego udziału. Stąd spór o podział władzy w Radzie UE. Więc to nie jest tak, że ktoś będzie decydował za nas. Będziemy współdecydowali w ramach współpracy europejskiej o tym prawie, które zyska prymat nad prawem krajowym. Polska polityka odniosła już wiele sukcesów w UE. Nie widzę powodów, byśmy nie bronili skutecznie swoich interesów w przyszłości, nawet w nowym systemie podejmowania decyzji. Choć będzie to trudniejsze.

Jednak po 2017 r. będziemy mogli tylko odwlekać w czasie niekorzystne decyzje.
- Czas w legislacji europejskiej ma duże znaczenie, ponieważ procedury trwają tu bardzo długo, zwłaszcza w sprawach kontrowersyjnych. Więc uważam, że mechanizm ten będzie użyteczny. Może się bowiem okazać, że perspektywa odwlekania jakiejś decyzji przez miesiące czy nawet lata nie jest zachęcająca dla tych, którzy chcą przyjęcia danej regulacji. A więc zdolność do tego, by izolować jakieś kraje, będzie ograniczona. Ponadto przez najbliższe 10 lat będziemy przyjmowali najważniejsze przepisy, które będą decydować o pozycji naszego kraju, w tym o konkurencyjności. Po 2017 r. rzeczywiście nasz wpływ na decyzje UE zostanie ograniczony. Jednak byliśmy zmuszeni do przyjęcia takiego rozwiązania nie tylko pod wpływem presji ze strony UE. Chcę przypomnieć, że nie było ani jednego państwa, które wsparłoby nasze stanowisko. Byliśmy osamotnieni także w kraju. To był główny powód, dla którego nie udało nam się uzyskać więcej. Rząd Jarosława Kaczyńskiego był pierwszym rządem po 1989 r., który został osamotniony podczas negocjacji z UE przez pozostałe partie, które przestały wykazywać jednomyślność w sprawach zewnętrznych.

Ale PO poparła rząd w rozmowach na temat pierwiastkowego systemu ważenia głosów w Radzie UE.
- Poparcie wyrażone przed negocjacjami było listkiem figowym opozycji. Osłabienie naszej pozycji wynikało z regularnego dyskredytowania polityki europejskiej rządu przez dwa lata. O tym doskonale wiedzieli nasi negocjacyjni partnerzy. Wszyscy wiedzieli, że gdyby prezydent zdecydował się na najbardziej dramatyczny scenariusz, czyli samotnego wetowania konferencji międzyrządowej, to po powrocie do Warszawy wszyscy politycy opozycji bezpardonowo go zaatakują. To niezwykle osłabiło siłę polskiej delegacji, ponieważ musieliśmy walczyć na dwóch frontach - wewnętrznym i zagranicznym.

Innym punktem spornym jest sprawa podziału kompetencji między organy UE i kraje członkowskie w ponad 40 nowych dziedzinach.
- Ale to są dziedziny, w których po prostu decyzje będą podejmowane nie - jak do tej pory - jednomyślnie, tylko większością kwalifikowaną. Więc nie będą to obszary, w których Unia zyskuje nowe kompetencje.

Decyzje będą podejmowane najpierw zwykłą większością, ale po 2017 r. większością podwójną?
- Dokładnie tak. Najpierw według systemu nicejskiego, potem systemu podwójnej większości opartego o demografię z hamulcem bezpieczeństwa w postaci tzw. Joaniny.

Inicjatywa zaś będzie należała przede wszystkim do Komisji Europejskiej, częściowo do Parlamentu Europejskiego, a dopiero na końcu tego procesu do Rady UE.
- Parlament Europejski nie ma inicjatywy ustawodawczej w żadnej sprawie. To Komisja Europejska zachowuje inicjatywę ustawodawczą. Parlament jedynie wypowiada się w sprawie poszczególnych projektów w trakcie procesu legislacyjnego, podobnie jak Rada UE. Decyzja o zwiększeniu obszarów, w których decyzje podejmuje się zwykłą większością głosów, sprawiła, że upieraliśmy się przy jak najbardziej zrównoważonym podziale wpływów w Radzie UE, która decyduje o finalnym kształcie projektów. Niestety, nie zyskało to realnego poparcia opozycji w Polsce. Zapis, o którym mówimy, oznacza po prostu, że jest większe ryzyko nieuwzględnienia w procesie decyzyjnym stanowiska niektórych państw członkowskich.

A więc jest większa groźba, że zostaną nam narzucone niekorzystne decyzje.
- Jednak tak było również do tej pory.

Ale w mniejszej liczbie obszarów.
- Jest rzeczywiście większe ryzyko, że można przegłosować niekorzystne dla nas rozwiązania. Jednak właściwie nikt tego nie kwestionował, nawet Wielka Brytania. Dokonała ona jedynie wyłączeń w sprawach sprawiedliwości i spraw wewnętrznych.

A Polska jedynie w kwestiach moralnych.
- My dokonaliśmy wyłączenia Polski spod wszystkich konsekwencji Karty Praw Podstawowych, tworzących nowe zobowiązania naszego kraju, których nie ma w polskim prawie, oraz dotychczasowych porozumieniach międzynarodowych, których jesteśmy stroną. Tymczasem słyszymy, że pierwsze, co zrobi rząd PO, to zrezygnuje z takich wyłączeń.

Platforma znów pada na kolana przed Unią?
- Za wcześnie o tym wyrokować. Jest natomiast prawdą, że takie są oczekiwania części polityków zachodnich, którzy tak właśnie interpretują wynik wyborów w Polsce. PO jest więc w trudnej sytuacji - albo spełni te oczekiwania i skompromituje się w kraju, albo ich nie spełni i trafi na tak samo wrogą postawę zachodnich mediów i polityków jak rząd PiS. Trzeciej drogi nie ma. Będziemy się temu uważnie przyglądać.

Wracając do wyłączenia z postanowień KPP - dotyczy ono różnych spraw, nie tylko moralnych?
- Tak. Dotyczy całości problematyki praw i swobód obywatelskich na poziomie unijnym. Polska zastrzegła wyłączenia z postanowień całej Karty w sprawach, które stwarzałyby nowe zobowiązania dla naszego kraju. Jest to protokół, który zabezpieczy nas przed wszelkimi nowymi niechcianymi pomysłami. Przyjęcie takiego protokołu dawałoby nam bezpieczeństwo prawne na przyszłość.

Więc PO nie dba o zabezpieczenie nas w tym aspekcie?
- PO wyraźnie chce odegrać w tej sprawie rolę prymusa i zasłużyć na pochwałę. Powiedziałbym, że dzieje się to kosztem naszego bezpieczeństwa prawnego w UE. Podobnie "lizusowski" charakter ma postulat, by ratyfikować sam traktat jak najszybciej. Ostatnio taką taktykę zastosowała Łotwa, ratyfikując traktat konstytucyjny jako pierwsza, zanim znane było tłumaczenie tego dokumentu na język łotewski. To raczej śmieszne zachowanie. Tak nie buduje się pozycji kraju w UE.

Część prawników uważa, że przyjęcie Karty Praw Podstawowych może także narazić Polskę na niekorzystne orzeczenia europejskich trybunałów w możliwych konfrontacjach z niemieckimi przesiedleńcami, zgłaszającymi roszczenia wobec naszego kraju.
- Dla Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości karta będzie fundamentem, natomiast w jaki sposób będzie ją traktował Europejski Trybunał Praw Człowieka, to sprawa otwarta. Dla tego ostatniego Trybunału kluczowa jest Konwencja o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności.

Unia ma przyjąć także tę konwencję, w której małżeństwo jest inaczej rozumiane niż w Karcie Praw Podstawowych.
- Karta stwarza ryzyko, że w drodze niekorzystnej dla nas interpretacji Europejski Trybunał Sprawiedliwości będzie od nas oczekiwał uznania niektórych konsekwencji związku homoseksualnego zawartego na terenie innego kraju członkowskiego UE. Zapisy karty dotyczące małżeństwa nie oznaczają automatycznego zalegalizowania związków homoseksualnych. Tam jest wyraźne odwołanie do prawa krajowego w sprawach rodziny. To nie jest zatem prosta zależność.

A więc będziemy np. musieli uznać związki homoseksualne zawarte w innych krajach?
- Nie można wykluczyć, że takie wnioski pojawią się przed ETS. Nie można też wykluczyć, że pojawi się presja, byśmy uznali niektóre konsekwencje zalegalizowania takich związków w innych państwach unijnych.

Na przykład zgody na dziedziczenie przez nie majątku?
- To dobry przykład. Brak prawnego uznania związków homoseksualnych powoduje, że dziedziczenie między stronami może się odbywać tylko na zasadach ogólnych, bez uprzywilejowania, jakim cieszą się osoby połączone więzami rodzinnymi uznanymi w kodeksie rodzinnym i opiekuńczym. Przez aktywistów homoseksualnych jest to zapewne traktowane jako nieuzasadniona dyskryminacja. Z drugiej strony już teraz jest takie ryzyko. Mamy bowiem dyrektywę o swobodnym przepływie pracowników oraz ich rodzin. Przy niekorzystnym interpretowaniu tej dyrektywy może do takiej sytuacji dojść już obecnie w innych obszarach niż prawo spadkowe. To zależy jednak, czy władze Polski w rozsądny sposób przeniosą tę dyrektywę do naszego prawa.

Wróćmy jeszcze do sprawy groźby roszczeń majątkowych wobec Polski, ponieważ wprost nie odpowiedział Pan na to pytanie. Niektórzy prawnicy uważają, że przynajmniej Europejski Trybunał Sprawiedliwości mógłby stanąć po stronie przesiedleńców, np. zarzucając nam dyskryminację. Już teraz formułują oni taki zarzut w odniesieniu do projektu ustawy reprywatyzacyjnej, przyznającej odszkodowania obywatelom Polski.
- Ja mówiłbym dziś jedynie o ryzyku. Obecnie nie wiadomo, w jaki sposób Europejski Trybunał Sprawiedliwości będzie interpretował przepisy w tej dziedzinie, np. zapisy o niedyskryminacji czy ochronie własności. Problem z KPP polega na tym, że dziś jeszcze nie wiadomo, jakie będzie miała konsekwencje, gdy zacznie ją stosować ETS. Na przykład w innym systemie ochrony praw człowieka, mianowicie stanowionym przez Radę Europy, roszczenia przesiedleńców są nie do obrony przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka, ponieważ przesiedlenia miały miejsce w czasie, gdy Polska nie była członkiem Rady Europy. Myślę, że podobnie może być przed ETS, ponieważ - analogicznie - gdy doszło do przesiedleń, Polska nie była członkiem UE. Na razie precedensy w podobnych sprawach działają na korzyść naszego kraju. ETS i ETPC umywają ręce od rozpatrywania takich spraw. Przypomnę, że w 2002 r. na potrzeby KE sporządzono trzy ekspertyzy w sprawie zgodności z prawem unijnym tzw. dekretów Benesza. Nie dotyczy to bezpośrednio Polski, ale to podobny problem. Wszystkie ekspertyzy mówiły, że te dekrety wywłaszczeniowe są zgodne z dorobkiem wspólnotowym.

Z dotychczasowych doświadczeń relacji z UE wynika jednak, że lepiej nie liczyć na to, iż wszystko się dobrze ułoży, ale podjąć działania zabezpieczające nasze interesy. Zdaniem części prawników, powinien to zrobić m.in. polski Trybunał Konstytucyjny, który mógłby również ocenić zgodność traktatu reformującego z polską Konstytucją. Popiera Pan ten pomysł?
- To bardzo dobry pomysł.

Są jeszcze szanse na dokonanie zmian w traktacie?
- Nie. To już jest sprawa zamknięta.

Co Pan myśli na temat sposobu ratyfikacji traktatu reformującego w Polsce? W Irlandii będzie referendum w tej sprawie.
- Tam konstytucja zobowiązuje do tego władze. W Polsce nie widzę takiej potrzeby.

Dlaczego?
- Bo ta sprawa została już poparta przez wszystkie siły polityczne, więc nie widzę powodów, dla których należałoby to robić.

Aby to ludzie zdecydowali o tak ważnej dla nich sprawie.
- Wybory są wystarczającą weryfikacją. Nie jestem zdeklarowanym przeciwnikiem referendum, ale uważam je za bezcelowe, ponieważ znam jego wynik.

Jaki mianowicie byłby?
- Myślę, że 80-90 proc. poprze przyjęcie traktatu.

Skąd Pan to wie?
- Partia, która próbowała z krytyki traktatu zrobić temat wyborczy, uzyskała 1,3 proc. głosów

Polityków wojna na słowa


Polityków wojna na słowa
Nasz Dziennik, 2007-10-29

Bezwzględność kampanii wyborczej dawała obserwatorom przynajmniej ten jeden wymierny pożytek, że obnażała całą prawdę o człowieku. Jest ona zazwyczaj skrywana pod maską gładkich słów, nienagannych manier, czarujących uśmiechów, wyćwiczonej kokieterii i finezyjnego dowcipu. Jedno wystąpienie na wiecu, przed kamerą czy w studiu radiowym, sprawia jednak, że maska nagle spada. Z wielkim hukiem, wszak wytaczane bywają armaty najcięższe. Ze strony społeczeństwa wyrywał się okrzyk zdumienia i zawodu. Dla łatwowiernego wyborcy było to nie lada wstrząsem.

Najmocniejszym narzędziem minionej batalii wyborczej były wypowiadane słowa. Jak nigdy dotąd. Skrócony czas walki o miejsce w parlamencie powiększył intensywność spotkań, debat i zwyczajnych kłótni. Zwracała uwagę rosnąca zaciekłość wypowiedzi, oskarżeń i połajanek.

Słowa, które miały powalić
Wypowiadane słowa były często pełne jadu i złośliwości. Uwłaczały godności człowieka, poniżały go i zniesławiały. Były również słowa obelżywe, wiązane często z wydobytym właśnie "hakiem". Z wypowiadanych zdań wyzierała wyniosła chełpliwość, a nawet pogarda.
Ferwor walki był tak otępiający, że główni aktorzy sceny politycznej nawet nie dostrzegali, iż to właśnie oni najbardziej się ośmieszają w oczach społeczeństwa.
Słowa-ciosy zazwyczaj poprawiają ich autorom samopoczucie, chronią przed załamaniem, zagrzewają do dalszej walki. Przypominają atmosferę ringu. Zauważało się też swoistą eskalację. Im mocniejsze uderzenie, tym bardziej gwałtowna i brutalna riposta. Ideałem przecież było powalenie przeciwnika. Kto pierwszy to uczyni, jest lepszy. Nie przebierano w środkach, które przecież cel uświęca.
Najbardziej jednak zastanawiał fakt, że słowa-ciosy były nie tylko efektem emocji. Były przemyślane, odpowiednio dobrane i dokładnie obliczone, żeby można było najgłębiej ugodzić rywala. Zadziwiała wyrafinowana strategia i bogaty arsenał narzędzi. Ponure myśli budził fakt, że dziś z coraz większą łatwością występuje się przeciwko godności człowieka, nie wywołuje to większych skrupułów.
Formuła wystąpień polityków przed wyborami i atmosfera walki nie sprzyjają zasadom krasomówstwa. Nikt zresztą nie oczekuje, żeby polityk był uznanym oratorem i moralistą. Są jednak w wypowiedziach publicznych pewne granice, których nigdy nie wolno przekraczać.

Zagrożona prawda
Wprawdzie ataki formułowane są głównie po to, żeby zaszkodzić partii konkurencyjnej, to jednak ich oddziaływanie ma szerszy zasięg. Decyduje o tym wielość takich wystąpień i ich powtarzanie w mediach, które z natury swojej potęgują wpływ na odbiorców.
Nie trzeba dowodzić, jak wielkie znaczenie ma słowo w komunikacji międzyludzkiej. Stanowi jej podstawę. Walter J. Ong twierdził nawet, że sposób komunikowania się wpływa na sposób myślenia jednostki. Oznacza to, że słowo, które dociera do człowieka, język dyskusji i kultura wypowiedzi w wysokim stopniu oddziałują na jego intelekt. Jeżeli zaś słowo jest nośnikiem agresji i poprzez powtarzanie drąży świadomość człowieka, to tym bardziej okaleczyć może jego rozwój umysłowy. Problem staje się poważniejszy, gdy słowa-ciosy nie są przypadkowe, lecz stanowią trzon prezentowanej narracji. Dlatego że narracja jest umysłową formą rozumienia świata. Gdy jest brutalnie narzucana słuchaczowi, może spowodować szkodę w jego umysłowości.
Posługiwanie się słowem w publicznym obrzucaniu błotem i inwektywami nie jest więc prywatną sprawą pokrzykujących mówców czy gadatliwych mediów. Godzą oni w piękno języka i zubożają kulturę polityczną. Ponadto toczone boje relatywizują prawdę. Ta sama informacja, tego samego dnia i w tych samych mediach w opinii jednego polityka jest zgodna z prawdą, drugi zaś nazywa ją wierutnym kłamstwem. To również nie jest prywatną sprawą kłócących się osób czy walczących ze sobą partii. Nieprzypadkowo Jan Paweł II przestrzegał przed groźbą sprzymierzania się demokracji z relatywizmem etycznym. I wyjaśniał, dlaczego: w sposób radykalny odbiera on społeczności cywilnej zdolność rozpoznawania prawdy. Lekceważenie prawdy w debatach przedwyborczych jest zamachem na dobro wspólne, dyskwalifikuje więc kandydata do parlamentu.

Wskazania zawsze aktualne
W przemówieniu wygłoszonym w Olsztynie w 1991 r. Jan Paweł II wezwał swoich rodaków do pracy nad mową. Jest to jedna z najważniejszych wypowiedzi Papieża wyrażających jego oczekiwania w dziedzinie języka. Oto kilka wypowiedzianych wtedy wskazań.

- Nie wolno używać słowa do wypowiadania kłamstwa. Zdarza się, że człowiek mówi jakąś prawdę po to, aby uzasadnić swoje kłamstwo.

- Prawda doznaje uszczerbku, a nawet poniżenia, gdy nie ma w niej miłości do niej samej i do człowieka.

- Istnieje więc pilna potrzeba odkłamywania życia - indywidualnego i społecznego. Niezbędna jest wtedy postawa prawdomówności.

- Niewielki jest pożytek z mówienia, jeżeli słowo używane jest po to tylko, aby zwyciężać w dyskusji i obronić swoje stanowisko, często zupełnie błędne.

- Każde używanie słów w tym celu, aby wpływać na innych swoim wewnętrznym nieporządkiem i moralnym zagubieniem, wprowadza do życia społecznego atmosferę zakłamania.

- Słowo, w którym jest podstęp, pogarda czy nienawiść, przestaje być wolne i staje się szkodliwe.

- Człowiek pada ofiarą manipulacji, gdy słowa są tak podawane i tak spreparowane, żeby zrobić wrażenie, że są dobrem.

Ten katalog rad sformułowany przez kogoś, kto był najgenialniejszym człowiekiem epoki i niekwestionowanym autorytetem moralnym świata, jest wciąż aktualny. Został specjalnie dedykowany Polakom, a więc powinien być nam szczególnie bliski. Dziś, po ostrej kampanii wyborczej, godzi się go przypomnieć, aby walczących na słowa zachęcić do rzetelnej refleksji nad jego wskazaniami. Nigdy na to nie jest za późno. Tym bardziej że politycy tak chętnie deklarują swoją solidarność z nauczaniem Jana Pawła II i często cytują jego wypowiedzi. Najwyższy czas, aby zdobyć się na dojrzałą konsekwencję.

Ksiądz biskup Adam Lepa

Lepszy wynik niż kampania


Lepszy wynik niż kampania
Nasz Dziennik, 2007-10-29

Jestem szczerze zaskoczony wyborczym wynikiem Prawa i Sprawiedliwości. Ale nie tym, że doznało ono przewidywalnej (choć na pewno nie aż w takim stosunku) klęski w ostrym starciu z Platformą Obywatelską, lecz znakomitym rezultatem, uzyskanym mimo tragicznie beznadziejnej kampanii.

Nie chodzi mi o merytoryczny wymiar kampanii, bo tak naprawdę tylko niewielka część polskiego elektoratu zwraca na niego uwagę. O wiele ważniejszy jest styl jej prowadzenia, głoszone w niej atrakcyjne i nośne medialnie hasła oraz telewizyjne starcia liderów (Polacy od zawsze pasjonują się bowiem bardziej personaliami niż tezami programowymi). W każdym z tych elementów PiS prezentowało się dramatycznie słabo.
Nie można nieustannie przedstawiać wyborcom ponurych, naznaczonych cierpiętnictwem twarzy oraz wykrzywionych nienawiścią ust, z których płynie niepowstrzymany potok inwektyw oraz najcięższych zarzutów pod adresem wszystkich przeciwników, a nawet potencjalnych sojuszników.
Nie powinno się tego też robić, zważywszy na powszechnie znaną w politycznym świecie prawdę o tym, ze każda partia zużywa się podczas sprawowania władzy i jest z natury rzeczy wystawiona przed kolejnymi wyborami na zmasowany atak, zwłaszcza jeśli ma przeciw sobie - a tak niewątpliwie było w przypadku PiS - również większość mediów.
Tak po prostu nie wolno prowadzić kampanii u progu XXI wieku, kiedy każdy Polak zna z mediów oraz z internetu, a często także z autopsji optymistyczny i radosny styl, w jakim walczą o głosy politycy krajów zachodniej Europy, a zwłaszcza w USA. To, co było dobre i odnosiło pożądany efekt w czasach zmagania się Polaków z komunistami na przełomie lat 80. i 90., kompletnie nie przystaje do 2007 roku.
Zgadzam się z Jackiem Kurskim, że władze PiS powinny wyciągnąć surowe konsekwencje wobec strategów i taktyków boleśnie przegranej batalii o rząd polskich dusz. Głowy spindoktorów może uratować jedynie nieproporcjonalnie dobry w stosunku do zaplanowanej przez nich kampanii wynik (lepszy niż dwa lata temu), który okazał się jednak pyrrusowym zwycięstwem.
Usprawiedliwiać ich może także wrodzona czołowym politykom PiS niezdolność do pokazywania wyborcom pogodnych cech swych charakterów. Jeśli usiłują oni nawet na siłę grać rolę miłych i sympatycznych polityków, kończy się to tragikomicznie. Skoro ma się już taką urodę i styl bycia, trzeba nadrabiać optymistycznym programem, okazywaniem wyrozumiałości dla politycznych wrogów, zrywaniem z maską ponurych Katonów bądź jedynie sprawiedliwych szeryfów.
Jeśli chodzi o hasła wyborcze, to pierwsze telewizyjne spoty wyborcze PiS były - mimo iż oparte wyłącznie na negatywnej chęci dołożenia PO, a nie zaprezentowaniu własnego, pozytywnego programu - całkiem niezłe, a hasło "mordo ty moja" stało się niekwestionowanym przebojem początku kampanii. Platforma długo nie umiała znaleźć na nie skutecznej odpowiedzi, ograniczając się do odbijania piłeczki, czyli grania na zasadach wyznaczonych przez przeciwnika. Wtedy sondażowe słupki dawały zdecydowane prowadzenie partii braci Kaczyńskich.
Potem przyszła jednak przegrana w fatalnym stylu telewizyjna debata premiera z przewodniczącym PO. I znowu chcę podkreślić, że zwycięstwo Tuska dokonało się bardziej w sferze wizualnych doznań oraz sposobu prowadzenia rozmowy niż doboru merytorycznych argumentów. Polacy zobaczyli swobodnie zachowującego się, naturalnie uśmiechniętego i unikającego zbyt ostrych sformułowań lidera opozycji, naprzeciw którego siedział szef rządu - wyraźnie spięty, wykrzywiający twarz w grymasie nienawiści i zarzucający Donaldowi Tuskowi wszystkie możliwe polityczne przestępstwa. Po tym wieczorze szala społecznego poparcia zaczęła przechylać się zdecydowanie na stronę PO.
Jeszcze wtedy sztab PiS mógł jednak skutecznie zareagować, zmieniając taktykę na ostatni tydzień kampanii, a więc minimalizując liczbę publicznych wystąpień osób źle kojarzących się większości niezdecydowanych jeszcze na kogo oddać głos rodaków, a wysuwając na pierwszy plan nieco sympatyczniejsze twarze partii, choćby z drugiego i trzeciego szeregu. Problem w tym, że ludzi o takich budzących zaufanie pogodnych obliczach bracia Kaczyńscy dawno się już pozbyli z rządu i z partii.
Nic takiego więc nie nastąpiło, a ze strony liderów rządzącej partii zaczęły padać jeszcze mocniejsze oskarżenia i inwektywy, co powodowało odpłynięcie kolejnych wyborców, zwłaszcza młodych. Systematyczne wyostrzanie linii podziału między PiS a resztą startujących w wyborach partii było niezwykle ryzykownym posunięciem i nie wiem, czy miało ono coś wspólnego z ustaloną przez autorów kampanii strategią. Podejrzewam, że Jarosław Kaczyński pod koniec kampanii nie słuchał już niczyich dobrych rad i postanowił pójść na całość.
Totalną porażką okazała się też sprawa byłej posłanki PO Beaty Sawickiej, która po mistrzowsku - rozdzierającym serca wielu Polaków teatralnie rozegranym szlochem i zasłabnięciem na konferencji prasowej - wygrała dla Platformy obiektywnie trudną dla siebie sytuację, w jaką sama się wpakowała, biorąc wielką łapówkę od podstawionego funkcjonariusza Centralnego Biura Antykorupcyjnego.
Jeszcze wcześniej najbardziej pojętny i wierny uczeń braci Kaczyńskich, minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, sromotnie poległ w debacie z Jarosławem Gowinem, który wypadł w tym starciu krakowskich "jedynek" niczym mąż stanu, podczas gdy jego konkurent - mimo solidnych argumentów, jakie mógłby przytoczyć na poparcie swych poglądów - powtarzał w kółko jedno, tak bardzo ulubione przez jego mentorów sformułowanie: "Pan posługuje się inwektywami, jak cała Platforma Obywatelska". Tylko dzięki temu, że był pierwszy na lokalnej liście wyborczej swej partii oraz że cieszy się nadal dużą sympatią lubiących zaprowadzany twardą ręką porządek krakowian, zawdzięcza on bardzo dobry wynik.
A w ostatnim dniu przed ciszą wyborczą zwodowany został (a raczej sam się zwodował) największy balast PiS, czyli Nelly Rokita. Już wcześniej opowiadała ona publicznie (w dodatku kiepską polszczyzną, co nie mogło zachwycić zwolenników formacji braci Kaczyńskich) wierutne bzdury, przeczyła sobie w kolejnych zdaniach, zmieniała poglądy w zależności od tego, do kogo, kiedy i w jakim kontekście mówiła. Kompromitowała partię, ośmieszała ją i siebie, odbierając własnemu - od niedawna - ugrupowaniu promile, a może nawet procenty poparcia.
W piątek radośnie, beztrosko i kompletnie nieodpowiedzialnie oświadczyła w radiu RMF, że PiS nie dorosło jeszcze do samodzielnego rządzenia i powinno po wyborach podzielić się władzą z PO, ale pod kierunkiem jej męża. Tylko że odpowiadając na pytanie dziennikarza, zadane niecałą minutę wcześniej, nazwała tę Platformę partią krętaczy.
Zaiste, wysoką, zdecydowanie za wysoką cenę zapłaciło PiS za przygarnięcie tej "wunderwaffe", która okazała się sznurem, zaciśniętym na szyi partii przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Chcąc zrobić na złość Janowi Rokicie, poważnie zaszkodził całej formacji.
Jeśli podsumować te wszystkie kardynalne i liczne pozostałe błędy (będą one na pewno przedmiotem dogłębnych analiz politologów w najbliższych tygodniach), jakie popełnili sztabowcy i politycy Prawa i Sprawiedliwości, to wynik osiągnięty przez ich partię jest naprawdę znakomity.

Jerzy Bukowski

Posłanki usłyszą zarzuty


Posłanki usłyszą zarzuty
Nasz Dziennik, 2007-10-29
Sawicka nadal nie oddała "łapówki", nie wyjaśniła również, gdzie "zainwestowała" owe 50 tysięcy złotych

W pierwszej połowie listopada posłanki Małgorzata Ostrowska (SLD) i Beata Sawicka (niezależna, wcześniej PO) niezależnie od siebie usłyszą zarzuty prokuratorskie dotyczące korupcji - dowiedział się nieoficjalnie "Nasz Dziennik". Wcześniej obie parlamentarzystki chronił immunitet - uchylenie go Ostrowskiej zablokowali wspólnie posłowie SLD i PO, zaś Sawicka mimo histerycznego apelu przed kamerami telewizji, w którym wzywała, by "nie wyręczać prokuratora", sama nie zrzekła się immunitetu, czym skutecznie zablokowała czynności śledczych. Była członkini Rady Krajowej Platformy Obywatelskiej do dziś nie oddała również 50 tys. zł - pierwszej transzy przyjętej łapówki za "ustawienie przetargu".

Małgorzata Ostrowska, parlamentarzystka Sojuszu Lewicy Demokratycznej, która wraz z zakończeniem kadencji Sejmu straci również immunitet parlamentarny, może być pierwszym prominentnym politykiem postawionym w stan oskarżenia w związku z działalnością tzw. mafii paliwowej. Prokuratura chciała przesłuchać posłankę już w marcu bieżącego roku, jednak wówczas Sejm dzięki głosom PO i SLD nie zgodził się na uchylenie jej immunitetu. W wyborach 21 października Ostrowska jednak nie zyskała zaufania wyborców i w parlamencie nie zasiądzie.
- Immunitet chroni ją nawet po wygaśnięciu mandatu, ale dotyczy on tylko jej działalności związanej z pracą sejmową, legislacyjną, nie zaś biznesową czy towarzyską. Dlatego też krakowska prokuratura będzie mogła postawić jej zarzuty - mówi nasz informator związany z wymiarem sprawiedliwości.
Prokuratura Apelacyjna w Krakowie podejrzewa Ostrowską o przyjęcie łapówki od jednego z baronów paliwowych Piotra Komorowskiego, zwanego Królem Sztumu. Posłankę, która nie przyznaje się do winy, obciążają m.in. zeznania innych podejrzanych i dokumenty. Jednak sam Komorowski w swoich zeznaniach stwierdzał zdecydowanie - miał wręczyć Ostrowskiej około 155 tys. zł za pomoc w nabyciu terenu po dawnej fabryce w Malborku.
Immunitet przestaje też chronić posłankę Beatę Sawicką, jeszcze do niedawna czołową parlamentarzystkę Platformy Obywatelskiej i członkinię Rady Krajowej PO. Na początku października Sawicka i burmistrz Helu Mirosław W. zostali zatrzymani przez funkcjonariuszy CBA pod zarzutem przyjmowania łapówki za ustawienie przetargu na kupno jednej z helskich nieruchomości. Prokuratorzy z prowadzącego postępowanie Biura ds. Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Krajowej - oddział zamiejscowy w Poznaniu, postawili już zarzuty korupcji Mirosławowi W. Jak ustalono w trakcie śledztwa: w zamian za ustawienie przetargu wartego kilkadziesiąt milionów złotych przyjął około 150 tys. zł łapówki oraz wartościowy zegarek. Jednak choć specjalny zespół prokuratorów pracujących nad tą sprawą dysponuje już materiałami dowodowymi pozwalającymi postawić podobne zarzuty również posłance Beacie Sawickiej - do tej pory było to niemożliwe. Mimo że parlamentarzystka zorganizowała medialny cyrk, teatralnie płacząc podczas zorganizowanej w Sejmie konferencji prasowej i odczytując z kartki wcześniej przygotowane kwestie, apelowała, by "pozwolić pracować prokuraturze", sama jednocześnie skutecznie pracę prokuratury zablokowała - nie zrzekając się do tej pory immunitetu. Straci go dopiero z końcem kadencji Sejmu.
- Posłanka Sawicka nie tylko nie zrzekła się immunitetu, ale również nie oddała do tej pory mimo naszych apeli 50 tys. złotych - pierwszej raty łapówki, którą przyjęła już 8 września w parku w pobliżu Sejmu - mówi "Naszemu Dziennikowi" Temistokles Brodowski, rzecznik prasowy Centralnego Biura Antykorupcyjnego.
Sawicka za udział w ustawieniu przetargu na Helu miała otrzymać dwa razy po 50 tysięcy złotych. Pierwszą ratę przyjęła dzień po samorozwiązaniu Sejmu, podczas przyjęcia kolejnej została zatrzymana przez CBA. Wraz z wygaśnięciem immunitetu poselskiego Sawickiej prokuratura będzie mogła przedstawić jej zarzuty.


Wojciech Wybranowski

Sunday, October 28, 2007

PO uderza w naszą tożsamość i naszą suwerenność.


PO uderza w naszą tożsamość i naszą suwerenność.
Nasz Dziennik, 2007-10-27
To, czego spodziewaliśmy się po rządach PiS, mianowicie odrodzenie Polski prawdziwej, suwerennej, wiernej swojej tradycji i swojej tożsamości, Polski Chrystusowej, wiernej Kościołowi - to wszystko prysło jak bańka mydlana. Co będzie teraz?

Należy się obawiać, że zwyciężyło - oby nie na długo - chamstwo polityczne i barbarzyństwo moralne, atakujące Polskę z centrów "Europy", która dawno przestała być sobą i stała się chorym tworem politycznym, propagującym amoralność, negację wszelkich wartości wywodzących się z chrześcijaństwa, zwłaszcza liberalizm, czyli pełną swobodę deptania Bożego prawa w życiu jednostkowym i społecznym, w polityce i gospodarce, w kulturze i nauce. Platforma właśnie zaciekle zwalczała wszystko, co się kojarzyło z "prawem" i "sprawiedliwością", budząc żywe echo i nadzieję na przyszłość w sercach wszystkich aferzystów, szarlatanów, złodziei, cudzołożników i zboczeńców, którzy skwapliwie przyjęli ofertę Tuska.
Gdzieś napisano, że "skrajna prawica polska przegrała". To nie prawica przegrała. To Polska przegrała. Wciąż wciskają nam te przestarzałe kategorie marksistowskie, aby zmylić społeczeństwo, by zapomniało, że toczy się walka o Polskę, a nie o władzę prawicy czy lewicy. U nas nie ma prawdziwej prawicy, a tym bardziej "skrajnej". To, co jest skrajne, jest z natury swojej bliższe lewicy, i widzieliśmy skrajne postawy Platformy, która wcale zdecydowanie nie odcięła się od myśli o sojuszu z lewicą, czyli przeżytkami zbrodniczego komunizmu. Gdyby PiS było prawicą, nie poddałoby się w walce parlamentarnej i nie zgodziłoby się na wcześniejsze rozwiązanie parlamentu, kontynuując rozpoczęte prace w zakresie doniosłej reformy państwa. Jednak PiS nie miało zdecydowanego oblicza prawicowego, co było źródłem jego poważnych potknięć i obecnego upadku. Już wielu przypominało PiS jego błędy, ale warto jeszcze raz spojrzeć na pewne fakty, które powinny być przedmiotem rachunku sumienia tych polityków. Wielu z nich przecież nie można odmówić dobrej woli i prawdziwych zasług w podejmowaniu wartościowych inicjatyw. Nie mogę jednak pojąć, dlaczego ta partia, mająca takie szanse budowania IV Rzeczypospolitej, zatrzymała się jakby w pół drogi i w końcu zdradziła swoje najważniejsze zasady. Przede wszystkim zdradzono szlachetną inicjatywę społeczną zmierzającą do wzmocnienia konstytucyjnej ochrony prawa do życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Tu ujawniło się coś jak pęknięcie kręgosłupa PiS, które od tej pory straciło poczucie swej tożsamości, czyli swojego istotnie polskiego charakteru. Gdyby udało się przeprowadzić pomyślnie ten wniosek, można by było konsekwentnie wprowadzić dalsze ważne dla Polski poprawki do Konstytucji, aby przywrócić czy po prostu nadać jej charakter autentycznie polski, zgodny z wizją suwerenności Narodu i niepodległości państwa. Można było na poziomie Konstytucji określić fundamentalną rolę rodziny w budowie społeczeństwa i jej niezbywalne prawa wynikające z Bożego powołania. Dałoby to podstawy do zaprojektowania sensownej polityki prorodzinnej, której wciąż nie ma, a tym bardziej pod rządami PO nie widać dla niej perspektyw.
Bardzo niejasna, a nawet dwuznaczna była rola zwierzchników PiS w sprawie lustracji i dekomunizacji: uczyniono wszystko, aby nie obrazić tych, którzy żerowali przez dziesiątki lat na bezbronności Narodu, i nie doprowadzono do oczyszczenia najważniejszych sektorów życia państwowego i społecznego z elementów agenturalnych, a nawet przestępczych, wrogich Polsce, jej bezpieczeństwu i kulturze. Tylko w sposób wyjątkowo bezwzględny i okrutny postarano się o "lustrację", a raczej o moralne ukamienowanie ks. abp. Stanisława Wielgusa. Nie wiem, kto był głównym inspiratorem tej "masakry" (jak to ujął pewien publicysta), ale jest jasne, że PiS nie uczyniło nic, aby obronić arcybiskupa przed straszną krzywdą. To był także cios w Kościół katolicki jako całość, ponieważ było to działanie niezgodne z obowiązującym prawem wewnątrzkościelnym, jak i prawem konkordatowym, a nadto była to krzywda moralna dla milionów katolików, którzy mają obiektywne podstawy, aby wierzyć w niewinność arcybiskupa. Jeżeli wina w tym wypadku leży po stronie mediów, to jest niezmiernie dziwne, że nie uczyniono niczego, by niesłuszne oskarżenia odwołać i ukarać odpowiednio siewców skandalu, którzy nie powinni ujść bezkarnie. Podobnie w przypadku niezliczonych ataków i oszczerstw na Radio Maryja w mediach antykatolickich i antypolskich, nie ukarano żadnego pisma, które przecież w ten sposób krzywdzi całe społeczeństwo. A przecież do istoty sprawiedliwości, która jest podstawą ideologii PiS, należy "za dobre wynagradzać, a za złe karać", bo inaczej sprawiedliwość staje się pustym frazesem.
Mam także bardzo za złe PiS, że wierzy w "Europę", tak jakby Polsce nie groziło żadne zło ze strony tej osobliwej struktury politycznej. Już przy okazji procesu pani Alicji Tysiąc stało się jasne, że Trybunał w Strasburgu nie liczy się z wewnętrzną jurysdykcją Polski, czyli podważa naszą suwerenność prawną. Konsekwencją tego jest podważenie suwerenności politycznej, kulturowej i ekonomicznej, a władze polskie, reprezentowane przez ludzi PiS, w żaden sposób nie reagowały na to zagrożenie. Ostatnio po konferencji przedstawicieli "Europy" w Lizbonie prezydent Kaczyński jest pełen optymizmu, podczas gdy inni obserwatorzy życia politycznego ostrzegają, że nowy traktat nie jest wcale lepszy od poprzedniego projektu, który ustanawiał Unię Europejską jako jeden organizm polityczny (państwowy) z centralnymi organami władzy w zakresie stanowienia praw, relacji międzynarodowych itd. Widoczne jest dążenie, aby całość życia politycznego i ekonomicznego poddać centralnym władzom Unii, likwidując wszystko, co byłoby znakiem narodowej tożsamości. Znawca problemu pisze: "Przyjęty w Lizbonie dokument otwiera zielone światło do przekształcenia Europy w jedno sfederalizowane państwo, które ma być oparte na antychrześcijańskich fobiach i demoliberalnej ideologii i w tej perspektywie zgoda Polski na ten traktat jest błędem" (Jan Maria Jackowski, Europa z Joaniną w tle, "Nasz Dziennik" 20-21 października). Polska nie powinna poddawać się pod taki porządek polityczno-prawny, który uderza w naszą tożsamość i naszą suwerenność. Takim elementem, który powinien był już dawno doprowadzić do odrzucenia naszych więzów z Unią Europejską, jest fakt, że Unia jest pojęta jako wspólnota odrzucająca Boga i Jego prawo. Zgoda na ten stan rzeczy jest zdradą podstaw całej naszej duchowej tożsamości, naszej historii i całego dziedzictwa chrześcijańskiego. Już o tym pisałem (ale nie szkodzi przypomnieć), że nasze "wejście do Europy" zostało wynegocjowane przez ludzi, którzy nie mają nic wspólnego z Polską, poza tym, że żerują na jej terenie jako agenci jakiejś międzynarodówki globalnej. Byłem przekonany, że rząd, który zakładał odbudowanie prawdziwej Polski, upomni się o nasze prawa na terenie międzynarodowym i doprowadzi do renegocjacji traktatu akcesyjnego w sposób chroniący nasze niezbywalne prawa narodowe i naszą suwerenną jurysdykcję. Tymczasem ludzie PiS zachowują się, jakby wszystko było w porządku. Co dopiero Platforma Obywatelska, dla której "polskość jest nienormalnością" i pewnie możemy się spodziewać jakiejś "normalizacji" w postaci wcielenia nas do nowego "Euro-Reichu". Są to bardzo poważne grzechy PiS, za które teraz ta partia ma okazję pokutować. A nam trzeba się modlić, aby sytuacja, w jakiej znalazło się społeczeństwo polskie, nie trwała zbyt długo i by Polacy obudzili się z nową świadomością, gotowi bronić swej tożsamości i gotowi wrócić do Chrystusa, wzgardzonego Króla Narodów.
W tej sytuacji, która pobudza do głębszej zadumy, wracają do mej świadomości poezje Kazimierza Węgrzyna:

Ks. prof. Jerzy Bajda



Może się wreszcie obudzisz z letargu
wolna od grzechu i do czynu zdolna
Rzecz Pospolita spokojna i mocna
w koronie dumy od jałmużny wolna
(...)
A więc kiedy wreszcie
znów będziemy warci
Białego Orła? Twojego imienia?
abyśmy mówiąc Bóg - Honor - Ojczyzna!
mówili głośno i bez zawstydzenia
(Kazimierz J. Węgrzyn, Anioł zbawienia. Ze zbioru "Larum Polskie", Kubalonka 2006, s. 80)

I jeszcze strofa z innego wiersza:
nauczyli się szybko władzy
i pogardy dla prawdy co rani
zakłamanej wolności bez kary
upragnionej Polski dla drani
("Pogoda dla drani", zbiór cyt., s. 234)

Dziękujemy za 5 mln głosów dla PIS program naprawy Poslki.




Szanowni Państwo,

Dziękujemy za 5 mln głosów dla PIS program naprawy Poslki.
Prawo i Sprawiedliwość, za 5 mln głosów, które opowiedziały się za budową
IV Rzeczypospolitej. Państwa zaufanie
dwa lata temu pozwoliło nam rozpocząć głębokie przemiany w Polsce. Przez ten czas bardzo wiele udało się osiągnąć, zmieniliśmy naszą Ojczyznę i wierzymy, iż nadaliśmy bieg procesom, które nie zostaną zahamowane.

Dzięki naszym rządom w Polsce żyje się bezpieczniej. Maleje liczba przestępstw,
policja jest skuteczniejsza i bardziej
widoczna na ulicach. Jako pierwszy rząd
po 1989 roku zdecydowaliśmy się obniżyć podatki i składki na ZUS. To za naszych rządów powstało 1,2 mln nowych miejsc
pracy, a bezrobocie obniżyło się z 18
do 12 procent. Naszą zasługą jest m.in. przywrócenie corocznej waloryzacji emerytur
i rent, podniesienie płacy minimalnej, zwiększenie nakładów na dożywianie dzieci
i świadczeń kierowanych do gorzej sytuowanych rodzin. Będziemy dalej dostrzegać problemy słabszych.

Dzięki wytężonej pracy i zaufaniu, którym obdarzyli nas Państwo, Polska stała się
krajem silniejszym i bogatszym, Polska znalazła się na dobrej drodze.

Prawo i Sprawiedliwość

Saturday, October 27, 2007

Anonimowe centra atakują


Stanisława Stefanka pt. "Przywróćmy nadzieję rodzinie". Znaczącą część homilii stanowią ostrzeżenia przed działalnością światowych "anonimowych centr", godzących w religię i rodzinę. Bp Stefanek stwierdził m.in.: "W minionym tygodniu odbyła się debata pt. "Polityka rodzinna w Europie". Co oferują uczestnicy debaty? Po pierwsze, rodzina powinna się oprzeć na standardach europejskich, i to na standardach ujednoliconych. Porzuca się zamysł Boży, porzuca się Trójjedynego Boga, który miłością powołał nas do istnienia, a w Synu Bożym, Jezusie Chrystusie, obdarzył wydającą się za Kościół miłością ofiarną. Porzuca się to faktyczne, prawdziwe, jedyne źródło, a próbuje się stworzyć model nawiązujący do zniszczonego domu wielu rodzin europejskich i na tym zniszczonym, zgruzowanym domu nieudanych rodzin próbuje się ujednolicić pojęcie "standard europejski", które według umowy społecznej ma obowiązywać wszystkich. Cóż to jest Unia Europejska? Znamy osoby, ewentualnie osoby prawne, które mają w jakimś wymiarze zadania społeczne, bo takie powołujemy w ramach demokracji. Ale kto ma prawo wejść na teren mojego kontaktu z Panem Bogiem? Jakaś anonimowa rzeczywistość, jakiś twór abstrakcyjny, za którym funkcjonuje klub anonimowych władców. Przy tym pocieszają nas uczestnicy debaty, że Unia Europejska będzie "miękko" postępować w sprawach społecznych, czyli zostawi nam jakiś margines wolności. Od razu nie każe nam zniszczyć wszystkich szczęśliwych rodzin, żeby dojść do standardów nieudanych małżeństw Europy. Ale to "miękkie" lądowanie powinno w swoim programie wziąć pod uwagę budzenie nowej świadomości, w której ma powstać - cytuję dokładnie - "neutralne podejście, wolne od normatywnych, uwarunkowanych kulturowo wyobrażeń". To znaczy, że mamy być wolni od kultury, od obyczajów, wolni od norm, czyli od ładu moralnego, a jedyna dla nas pociecha - będzie to wprowadzane metodą miękkiego nacisku. Przypomina mi się pewna scena, o ile dobrze pamiętam, chyba sam prezydent Bierut asystował w procesji Bożego Ciała w 1945 r. Zanim wymordowano AK-owców, zanim wymordowano patriotów, zanim zniszczono wszystko to, co wartościowe w polskiej tradycji, "miękko" podeszli nasi władcy do Kościoła katolickiego. Ciekawa metoda. Kim są członkowie tej debaty? Dowodzą dziennikarze - etatowi pracownicy właścicieli wielkich tytułów. A więc znów anonimowe centra dowodzenia, bo przecież dziennikarz jest pracownikiem do wykonywania zadań; oni prowadzą debatę".

Ministerstwo zrywa z Eureko



Ministerstwo zrywa z Eureko
Nasz Dziennik, 2007-10-27
Ministerstwo Skarbu Państwa odstąpiło od umowy sprzedaży akcji Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń SA z 5 listopada 1999 r. Jako powód resort podał naruszanie umowy przez Eureko BV, polegające na łamaniu klauzuli dotyczącej właściwości sądu polskiego co do sporów wynikłych z umowy, w postaci wszczęcia i kontynuowania sporu arbitrażowego. Zdaniem ministerstwa, umowa stwierdza, że właściwe do rozstrzygania są prawo i sądy polskie. Ministerstwo skarbu poinformowało wczoraj o odstąpieniu od umowy sprzedaży akcji PZU. Resort nie wyklucza "wytoczenia przez Skarb Państwa powództwa dalej idącego, tj. o stwierdzenie nieważności samej umowy". Ministerstwo twierdzi, że Eureko narusza umowę prywatyzacyjną PZU, odwołując się w sporze z polskim rządem do międzynarodowego arbitrażu. 12 lutego oraz 19 września br. MSP wezwało firmę Eureko do zaprzestania naruszania umowy, zastrzegając za drugim razem przy niezastosowaniu się do wezwania prawo odstąpienia od umowy. Jak podaje MSP, pomimo upływu proponowanych terminów Eureko nie zastosowało się do wezwania. Zdaniem MSP, "Naruszanie umowy poprzez omijanie sądu polskiego, wynika ze słabej pozycji procesowej Eureko na gruncie prawa polskiego. Zapisy umowy nie zawierają bowiem egzekwowalnego obowiązku sprzedaży dodatkowych akcji PZU na rzecz Eureko w rozumieniu prawa polskiego, tj. nie stanowią umowy przedwstępnej tak jak to definiuje kodeks cywilny". Według ministerstwa, gdyby Eureko było przekonane o wygranej na gruncie polskiego prawa, to starałoby się wytoczyć powództwo w Polsce. Firma Eureko "przeskakuje sądy polskie i przenosi spór na forum, które nie zna i nie stosuje prawa polskiego właściwego do umowy tj. arbitraż. Aby wzmocnić szansę wygranej, Eureko powołuje arbitra, odnośnie którego istnieją uzasadnione wątpliwości co do jego bezstronności (trwa proces w tej sprawie)" - napisał w komunikacie resort skarbu. Zdaniem prezesa Eureko Polska Michała Nastuli, działania ministerstwa nie mają znaczenia z prawnego punktu widzenia, są bezskuteczne, a Eureko nie odstąpi od prowadzenia sprawy w arbitrażu, czego domagało się MSP. W odpowiedzi na komunikat resortu skarbu firma Eureko również wystosowała komunikat, w którym czytamy, "iż nie istnieją żadne postawy prawne ani faktyczne do odstąpienia przez Ministerstwo od Umowy Prywatyzacyjnej PZU SA, zawartej w listopadzie 1999 r. pomiędzy Ministrem Skarbu Państwa a Eureko". Według holenderskiej firmy, "Eureko B.V. nigdy nie naruszyło zapisów Umowy Prywatyzacyjnej i zawsze działało zgodnie z polskim prawem. Wszczęcie postępowania arbitrażowego w żaden sposób nie łamie postanowień zawartych w Umowie Prywatyzacyjnej PZU, gdyż prowadzone jest w oparciu o Umowę o wzajemnej ochronie inwestycji pomiędzy Rzeczpospolitą Polską a Królestwem Holandii z 1992 r., a nie na podstawie Umowy Prywatyzacyjnej". W komunikacie Eureko podkreślono, że sąd arbitrażowy, jak również właściwy belgijski sąd powszechny uznał uprawnienie Międzynarodowego Trybunału Arbitrażowego do rozstrzygnięcia tego sporu. Dlatego zdaniem firmy oświadczenie resortu o odstąpieniu od umowy jest bezskuteczne, a zawarta w 1999 r. umowa prywatyzacyjna PZU SA nadal obowiązuje. Co więcej, jak podaje komunikat, "Eureko nie zamierza odstępować od procedury arbitrażowej, której drugi etap rozpocznie się wkrótce". Adam Szejnfeld, wymieniany jako możliwy kandydat w rządzie PO - PSL na ministra gospodarki, powiedział, że "to nie są sprawy, które powinny być wyjaśniane przez ustępujący rząd, w ostatnich dniach jego funkcjonowania". - To są sprawy o tak fundamentalnym znaczeniu dla państwa, jego gospodarki i bezpieczeństwa, że kultura polityczna i odpowiedzialność za Polskę powinny powodować, że premier Kaczyński powinien zakazać swoim ministrom i podległym agencjom kontynuowania działań, które należą już do nowego premiera i rządu - ocenił. Wiceminister skarbu Paweł Szałamacha zapewniał wczoraj, że pomiędzy wypowiedzeniem umowy prywatyzacyjnej PZU a zmianą rządu nie zachodzi żaden związek, gdyż swoją decyzję resort planował wiele miesięcy przed jej ogłoszeniem, a Eureko miało na ten temat sygnały. W listopadzie 1999 r. Eureko w konsorcjum z BIG BG (obecnie Bank Millennium) uczestniczyło w prywatyzacji największego polskiego ubezpieczyciela. Eureko kupiło wówczas 20 proc. akcji PZU, a BIG BG - 10 proc. Na przełomie 2004 i 2005 r. Eureko odkupiło pakiet akcji PZU posiadany przez Bank Millennium, skupowało także akcje pracownicze. Firma Eureko od kilku lat jest w sporze z polskim rządem co do dalszej realizacji umowy prywatyzacyjnej PZU, m.in. co do kwestii giełdowego debiutu i kupna kolejnego pakietu 21 proc. akcji (obecnie ma ich 33 proc. minus jedna akcja). W sierpniu 2005 r. holenderski inwestor wygrał sprawę w Trybunale Arbitrażowym w Londynie. Trybunał stwierdził, że Polska naruszyła polsko-holenderską umowę o wzajemnej ochronie inwestycji. Sejmowa komisja śledcza powołana w styczniu 2005 r. do zbadania prywatyzacji PZU stwierdziła 19 podstawowych naruszeń prawa - obowiązujących w Polsce ustaw ubezpieczeniowych, bankowych i o komercjalizacji przedsiębiorstw państwowych, kodeksu prawa cywilnego, kodeksu prawa administracyjnego. W poniedziałek w Brukseli odbędzie się rozprawa apelacyjna dotycząca wyroku sądu pierwszej instancji (z listopada ub.r.). Polska kwestionowała wówczas prawo Trybunału Arbitrażowego do zajmowania się sporem Eureko z MSP. Sąd belgijski oddalił w całości powództwo Polski.
Grzegorz Lipka, PAP

Thursday, October 25, 2007

Przerwany projekt IV RP Uczucia żalu, zaskoczenia i zdziwienia


Przerwany projekt IV RP Uczucia żalu, zaskoczenia i zdziwienia
Nasz Dziennik, 2007-10-25
Uczucia żalu, zaskoczenia i zdziwienia przeważają wśród zwolenników PiS w ocenie minionych wyborów parlamentarnych. Żal niedokończonych reform i zmian ważnych dla życia Narodu wychodzącego z okresu postkomunizmu. Zaskoczenie, że prawdę o Polsce da się tak skutecznie zakłamać w mediach. Zdziwienie, jak wielu Polaków dało się nabrać na puste słowa opozycji wypowiedziane w kampanii wyborczej. Zacięta i agresywna kampania wyborcza była kontynuacją tej sprzed dwóch lat, dlatego praca pisowskiego rządu, utrwalającego i popychającego do przodu ogólnie dobry stan gospodarki, przebiegała w niezwykle trudnych warunkach. Wręcz frontowych. Wszystkie partie polityczne, łącznie z byłymi koalicjantami (LPR i Samoobroną) stanęły do walki z PiS, a ich jedynym celem i programem było bezwzględne i szybkie odsunięcie od władzy Jarosława Kaczyńskiego. Przeciwne PiS partie polityczne korzystały z szerokiej pomocy mediów, które jako strona politycznego sporu także dążyły do zmiany rządu, czując się zagrożone. To mediom zawdzięczamy zdeformowany obraz Polski ostatnich dwóch lat, ukazujący permanentny stan zagrożenia państwa i obywateli rządami PiS.

I nieprawdą jest, jak sugerowała to wielokrotnie PO, że media publiczne stały się narzędziem walki po stronie PiS. Gdyby tak było, to w piątek, cztery godziny przed ogłoszeniem ciszy wyborczej, nie podawano by nieprawdziwego, jak się okazało, sondażu, w którym PO miała 17-procentową przewagę nad PiS.
Taka informacja mogła wpłynąć na niezdecydowanych wyborców.
W trwającym 18 lat ustroju postkomunistycznym, zwanym też "okrągłostołowym", społeczeństwo nie odzyskało jeszcze mediów. Dlatego racjonalne, merytoryczne postrzeganie przez Polaków prawdy o rzeczywistości jest stale utrudnione, a czasami po prostu świadomie deformowane.
Jakie mogą być dla Polski negatywne konsekwencje wygranej Platformy Obywatelskiej? System postkomuny zostanie utrwalony na dalsze lata wskutek przerwania projektu PiS, zwanego IV RP, na co składały się m.in. lustracja, dekomunizacja i deubekizacja. Zdecydowanie osłabnie lub ulegnie likwidacji historyczne podłoże, dla którego powołano IPN, czyli to, co przeciwnicy PiS nazywają "polityką historyczną". Nastąpi utrwalenie i dalsze zawłaszczenie państwa przez ludzi skupionych wokół partii i grup interesów kierujących się pragmatyzmem i osobistym koniunkturalizmem, a nie nadrzędnym interesem państwa polskiego. Niestety, ten formalny i nieformalny układ ludzi "obcego ducha", nazwanych trafnie "wykształciuchami", może zabezpieczyć ich własne interesy na wiele następnych lat. Jednym z efektów będzie powrót do bezkarności wobec prawa i wzrost niedającej się zmierzyć (co wynika z jej natury) korupcji. Osłabnie, aspirująca po raz pierwszy po 1989 r. do samodzielnej, rola Polski na arenie międzynarodowej. Dowodzi tego zachwyt partii socjaldemokratycznych skupionych w UE zwycięstwem PO i nieukrywana satysfakcja Niemiec (także Eriki Steinbach) z przegranej PiS. Wydaje się przesądzona rola Polski jako kraju bezkrytycznie afirmującego zmiany w Unii Europejskiej w kierunku superpaństwa, a więc pełna akceptacja traktatu reformującego (nowa nazwa eurokonstytucji) i Karty Praw Podstawowych.
A jakie mogą być korzyści z nowego politycznego rozdania?
Rosnąca wraz z każdymi następnymi wyborami wyborcza frekwencja - oddająca procentowy stan świadomości obywatelskiej Polaków. (A tak na marginesie. Nikomu nie przyszło do głowy, że w lokalu wyborczym może być mniej kart do głosowania niż zarejestrowano wyborców i że trzeba je dowozić.) I na pewno silna, świadoma swojej roli opozycja, zapoznana z procesem reformowania i rządzenia państwem.
I w końcu, nie wiadomo, jak wielka grupa nowych młodych ludzi wchodzących w politykę. Niekierujących się oportunizmem, a wyłącznie odpowiedzialnością za państwo. Tym życzymy powodzenia.

Wojciech Reszczyński

PO chce reformować służby...

PO chce reformować służby...
min. Zbigniew Wasserman - Koordynator ds. Służb Specjalnych (2007-10-25)
Aktualności dnia
słuchajzapisz

Platforma z PSL dogadują koalicję

Platforma z PSL dogadują koalicję
Nasz Dziennik, 2007-10-25
Bronisław Komorowski kandydatem na marszałka Sejmu

Już po pierwszym oficjalnym spotkaniu w sprawie rozmów koalicyjnych z szefem PSL Waldemarem Pawlakiem Donald Tusk jest pewny powstania koalicji rządzącej Platformy Obywatelskiej z Polskim Stronnictwem Ludowym. Do 10 listopada miałby być gotowy nowy gabinet. Dymisję obecnego rządu premier Jarosław Kaczyński zapowiedział na 5 listopada, kiedy to zbierze się Sejm już w nowym składzie.

Pierwszą konkretną sprawą uzgodnioną przez przyszłych koalicjantów jest zaakceptowanie przez Polskie Stronnictwo Ludowe wysuwanej przez Platformę Obywatelską kandydatury Bronisława Komorowskiego na marszałka Sejmu. - Pan marszałek Komorowski ma dobre doświadczenie i umiejętność koncyliacyjnego działania. To może dobrze służyć działaniu Sejmu - mówił Waldemar Pawlak o dotychczasowym wicemarszałku. Wcześniej pojawiały się nawet spekulacje, że sam Pawlak miałby ochotę zostać marszałkiem Sejmu. Uzgodniono również, że każdy z klubów poselskich będzie miał swojego wicemarszałka.
Dobre tempo i atmosfera dotychczasowych rozmów sprawiły, że Donald Tusk nie ma wątpliwości, iż koalicja jego ugrupowania z PSL dojdzie do skutku. - Myślę, że to pozytywny rekord Polski, jeśli po 15 minutach ustaliliśmy, kto jest kandydatem na premiera tej koalicji, kto jest kandydatem na marszałka Sejmu, jak powinno wyglądać prezydium Sejmu i zasada budowania szefostwa komisji. Najważniejsze jest to, że o różnicach między PO i PSL potrafimy rozmawiać bez żadnych negatywnych emocji - mówił lider Platformy po spotkaniu z szefem PSL. - Na tym etapie na pewno mamy na dzisiaj w pewien taki generalny, strategiczny sposób zakończoną dyskusję o kształtowaniu się Sejmu i Prezydium - podsumował z kolei wczorajszą rozmowę Waldemar Pawlak.
A dla lidera ludowców oczywiście jest również miejsce w rządzie. - Będziemy jeszcze dogadywali szczegóły, ale jak najbardziej obaj jesteśmy zainteresowani, byśmy stanowili dobry, partnerski duet. Uważam, że jest to możliwe i pożądane - dodał Tusk. Niewykluczone, że Waldemar Pawlak weźmie tekę ministra gospodarki. Obu czeka jednak teraz dyskusja na temat programu rządu, która jednak mimo wielkiej chęci sprawowania władzy przez ich ugrupowania zajmie im zapewne więcej niż 15 minut.
Różnice programowe dotyczą choćby sprawy podatku liniowego, za którym opowiada się PO. Zanim dyskusje programowe nie będą zakończone, obaj liderzy nie chcą mówić o obsadzie resortów. Zapowiedzieli natomiast, że będą chcieli przyjrzeć się m.in. działaniu administracji oraz Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Wkrótce ruszą prace zespołów negocjacyjnych PO i PSL. Dziś przedstawiciele obu partii mają się spotkać, aby określić, którymi komisjami sejmowymi będą kierować reprezentanci ugrupowań przyszłej koalicji. Na dzisiaj zaplanowane jest również spotkanie Tuska z Radosławem Sikorskim. Sikorski najprawdopodobniej obejmie w nowym rządzie funkcję ministra obrony narodowej, choć w kontekście jego osoby wymieniany jest również resort spraw zagranicznych. Nowy gabinet powinien być gotowy do 10 listopada. W przyszły wtorek możemy poznać wstępny kształt przyszłego rządu.

Kaczyński zwykłym posłem w twardej opozycji
Premier Jarosław Kaczyński potwierdził wczoraj, że poda swój rząd do dymisji podczas pierwszego posiedzenia Sejmu nowej kadencji 5 listopada. Od tego czasu PiS będzie - według zapowiedzi premiera tej partii - "twardą opozycją", ale też biorącą pod uwagę interesy kraju. Sam Kaczyński podkreślał, że zamierza być "zwykłym posłem" i nie ciągnie go do "funkcji parlamentarnych". Jak zaznaczył, nie interesuje go funkcja wicemarszałka Sejmu.
I jako opozycyjny poseł już niejako zaczął działać. Zarzucił Donaldowi Tuskowi zapowiedź ubezwłasnowolnienia CBA, a także wytknął wielką radość, jaką w Berlinie i Moskwie sprawiła wieść o zwycięstwie wyborczym PO. - Jeżeli w tej stolicy wybucha taka radość, jest to co najmniej niepokojące - mówił premier, przypominając, że nasze kwestie sporne z Niemcami dotyczą budowy Rurociągu Północnego, sprawy przesiedleńców, własności na naszych ziemiach zachodnich i północnych, a także oceny II wojny światowej.
Jeżeli chodzi natomiast o stosunki z Rosją, to mamy z nią również sprzeczne interesy, ale w zupełnie innym wydaniu niż z Niemcami. - W przypadku Rosji mamy nadal do czynienia z tym, że nie zaakceptowała ona statusu Polski jako kraju rzeczywiście niepodległego i mającego prawo do prowadzenia swojej własnej polityki - podkreślał premier.
Jarosław Kaczyński zapowiedział również, iż w najbliższym czasie wytoczy cały szereg procesów politykom Platformy. Do sądu podani zostaną Donald Tusk i Stefan Niesiołowski. Mają to być procesy cywilne i karne za używanie przez politykow PO obraźliwych słów. Lider PiS dementował na razie doniesienia o wszelkich zmianach personalnych w swojej partii i klubie parlamentarnym w związku z przegranymi wyborami i przejściem do opozycji.

Artur Kowalski

Klęska na własne życzenie

Klęska na własne życzenie
Nasz Dziennik, 2007-10-25
Kiedy na początku września Sejm został zerwany, posłowie Prawa i Sprawiedliwości wraz z opozycją wstali z ław i okrzykami radości przyjęli koniec swoich rządów. Była to sytuacja tak kuriozalna, że cudzoziemcy oraz prości ludzie nie mogli wyjść ze zdumienia.

Jeszcze podczas wakacji rząd Jarosława Kaczyńskiego miał większość w parlamencie. Koalicjanci (LPR i Samoobrona) byli na tyle osłabieni, że wykonywali wszystkie niemal pomysły liderów PiS. Partia braci Kaczyńskich miała władzę w dziewięćdziesięciu procentach instytucji państwowych w kraju, wszystkie projekty ustaw przechodziły gładko przez parlament. Wszyscy zatem myśleli, że mamy jeszcze przynajmniej dwa lata rządów koalicji prawicowej. Dlaczego zatem Jarosław Kaczyński zdecydował się na zerwanie tej koalicji? Po co była wykreowana prowokacja CBA? Odpowiedź może być tylko jedna: celem PiS było nie tylko rządzenie, ale przede wszystkim stworzenie jednej wielkiej partii na prawicy. Zatem wyeliminowanie z gry LPR i Samoobrony było ważniejsze niż utrzymanie rządów w swoich rękach. Z drugiej strony PiS żywiło nadzieję, że zdobędzie po wyborach bezwzględną większość w parlamencie. W czasie kampanii wiele na to wskazywało. Dopiero przegrana debata telewizyjna Jarosława Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem odwróciła sympatie w elektoracie. Nerwowe ruchy typu telewizyjne upublicznienie przez CBA sprawy posłanki Sawickiej tylko pogłębiły porażkę PiS. Zatem zwycięstwo Platformy Obywatelskiej to nade wszystko skutek błędnych celów, jakie postawili sobie liderzy PiS. Dodać należy, że kampania miała charakter wybitnie niemerytoryczny. Wszak elektoratu o poglądach liberalnych jest w Polsce raptem 10 proc., PO zdobyła zaś ponad 40 proc. głosów. Na skutek przegranej PiS na płaszczyźnie medialnej udało się Platformie wygrać wybory.
PiS źle zdiagnozowało sytuację, że można być partią o mocno radykalnych hasłach i przejąć pełnię władzy w kraju. Tak naprawdę PiS zdobyło ponadtrzydziestoprocentowe poparcie dzięki temu, że przejęło dawny elektorat LPR i częściowo Samoobrony. Jednakże na rzecz Platformy Prawo i Sprawiedliwość straciło elektorat centrowy. W ten sposób zaprzepaściło możliwości koalicyjne. O ile bowiem wcześniej Jarosław Kaczyński mógł próbować porozumieć się zarówno z PO, jak i z LPR, oraz z Samoobroną, kreując swoją partię na bardziej centrową, o tyle teraz jest skazany na PO lub na opozycję. Nie wiadomo, czy szybko nadarzy się okazja, aby móc wrócić w przestrzeń rządową, w szczególności, gdy mamy na myśli objęcie fotela premiera. Jak już wspomniałem, jest to wszystko wynikiem błędnej kalkulacji politycznej.

Wizja przyszłości
Oczywiście dające się dziś przewidzieć scenariusze polityczne są dosyć proste. Platforma może sobie dobrać do koalicji PSL i stworzyć stabilną większość, dzięki której ich rządy mogą trwać cztery lata. Dla PiS o wiele wygodniejsze byłoby, gdyby PO zmuszona była zawrzeć koalicję z LiD. Wtedy uderzenie propagandowe w taki układ stałoby się niezmiernie łatwe. Tymczasem koalicja PO - PSL będzie bardzo trudna do prostej krytyki, wszak LiD wraz z PiS zasiądą w ławach opozycji i w jakimś sensie równolegle uderzać będą w rządy PO. O przyszłości Prawa i Sprawiedliwości zadecydują ruchy, które wykona koalicja rządowa. Jeśli PO nie przeprowadzi radykalnych działań antypisowskich, po czterech latach może się partia braci Kaczyńskich odrodzić i przejąć władzę. W międzyczasie są wybory prezydenckie (za trzy lata), które z pewnością PiS zechce wygrać. Jeśli natomiast PO uzna, że należy radykalnymi działaniami osłabić PiS, to może wykorzystać do tego narzędzia parlamentarne oraz polityczne. Nowa koalicja może zatem powołać do życia komisje śledcze, które uderzą w wizerunek PiS. Później może się postara o wykreowanie jakichś rozłamowych grup, które stworzyć mogą alternatywę instytucjonalną dla Prawa i Sprawiedliwości. Kto wie, czy człowiekiem chętnym do tworzenia nowej partii nie okaże się Kazimierz Marcinkiewicz, który tuż przed wyborami poparł Donalda Tuska. Jeśli taki scenariusz rzeczywiście się zrealizuje, Jarosław Kaczyński o takiej władzy, jaką miał w koalicji z LPR i Samoobroną, będzie mógł już tylko marzyć.

Dlaczego tak się stało
Pozostaje pytanie o przyczyny klęski narodowej prawicy spod znaku LPR. Wydaje się, że brak ugrupowania narodowego na polskiej scenie politycznej będzie odczuwany bardzo boleśnie. Realizacja narodowych postulatów w Sejmie przez PiS wynikała z chęci przejęcia katolicko-narodowego elektoratu. Gdy nie będzie ugrupowania jasno podnoszącego sztandar narodowy, nikt nie będzie chciał realizować tego typu postulatów choćby w takiej mierze, jak to miało miejsce dotychczas.
Jakie były więc przyczyny klęski LPR? Wszak hasła podnoszone przez to ugrupowanie odróżniały je od PiS i miały swe przełożenie na poglądy Polaków. To LPR miała najbardziej wyrazistą postawę w sprawie konstytucyjnej ochrony życia. To tu padały najbardziej jednoznaczne hasła w kwestii obrony polskiej suwerenności przed zakusami Unii Europejskiej. Wreszcie, to z tego ugrupowania szły zgodne z przekonaniem większości Polaków apele o wycofanie wojsk z Iraku. Dlaczego zatem Liga poniosła wyborczą klęskę?
Główny błąd tkwił w metodzie zarządzania tą partią. Środowiska narodowe przed wojną nie organizowały się na sposób wodzowski. Wręcz przeciwnie, mieliśmy wówczas do czynienia z typowo łacińskim kształtem organizacyjnym, tj. oddolnym. Poszanowanie ludzi w terenie, olbrzymia praca społeczna skutkowały powstaniem dużej siły politycznej. Tymczasem LPR była prowadzona na sposób typowo wodzowski (piłsudczykowski), przez co w metodzie pracy stała w sprzeczności z programem, który głosiła. Gdybyśmy chcieli dzisiaj szukać partii zorganizowanej w sposób podobny do przedwojennego obozu narodowego, to jedyną taką partią jest PSL. Oczywiście chodzi mi tutaj nie o idee i postkomunistyczną przeszłość PSL, ale o sposób funkcjonowania tej formacji. Trudno jest tam znaleźć jednego wodza, partia ta nie uczestniczyła w głównych telewizyjnych spektaklach medialnych, a jednak uzyskała bardzo dobry wynik wyborczy. Wynikało to z tego, że jej praca opiera się na tysiącach ludzi zaangażowanych w działania samorządowe, którzy na sposób mrówczy pracują na wynik swojego ugrupowania. Liderzy LPR biegali po wszystkich programach telewizyjnych, starali się być obecni przy wszelkich skandalach politycznych. Wykorzystywali zatem wszystkie metody walki charakterystyczne dla środowisk liberalnych. Nastąpił zupełny zanik szacunku dla struktur oddolnych, wręcz pasożytnicze ich niszczenie poprzez nienaturalną promocję pajdokracji (rządy młodych). Na listach ustawiano ludzi sobie wiernych, ale nieznaczących (niepracujących na wynik wyborczy). Wydawano miliony złotych na skądinąd bardzo interesujące spoty wyborcze i billboardy. Nie inwestowano tylko w ludzi, którzy ideowo chcieli pracować w terenie. Ta sprzeczność głoszonego programu z metodą organizacji partii skończyła się totalną klęską. Wydaje się zatem, że odbudowanie narodowej formacji politycznej o prawdziwie łacińskim obliczu pozostanie zadaniem bardzo ważnym, potrzebnym Polsce - pytanie tylko, czy w najbliższym czasie możliwym do zrealizowania.


dr Mieczysław Ryba

Blog Archive