Monday, October 29, 2007

Lepszy wynik niż kampania


Lepszy wynik niż kampania
Nasz Dziennik, 2007-10-29

Jestem szczerze zaskoczony wyborczym wynikiem Prawa i Sprawiedliwości. Ale nie tym, że doznało ono przewidywalnej (choć na pewno nie aż w takim stosunku) klęski w ostrym starciu z Platformą Obywatelską, lecz znakomitym rezultatem, uzyskanym mimo tragicznie beznadziejnej kampanii.

Nie chodzi mi o merytoryczny wymiar kampanii, bo tak naprawdę tylko niewielka część polskiego elektoratu zwraca na niego uwagę. O wiele ważniejszy jest styl jej prowadzenia, głoszone w niej atrakcyjne i nośne medialnie hasła oraz telewizyjne starcia liderów (Polacy od zawsze pasjonują się bowiem bardziej personaliami niż tezami programowymi). W każdym z tych elementów PiS prezentowało się dramatycznie słabo.
Nie można nieustannie przedstawiać wyborcom ponurych, naznaczonych cierpiętnictwem twarzy oraz wykrzywionych nienawiścią ust, z których płynie niepowstrzymany potok inwektyw oraz najcięższych zarzutów pod adresem wszystkich przeciwników, a nawet potencjalnych sojuszników.
Nie powinno się tego też robić, zważywszy na powszechnie znaną w politycznym świecie prawdę o tym, ze każda partia zużywa się podczas sprawowania władzy i jest z natury rzeczy wystawiona przed kolejnymi wyborami na zmasowany atak, zwłaszcza jeśli ma przeciw sobie - a tak niewątpliwie było w przypadku PiS - również większość mediów.
Tak po prostu nie wolno prowadzić kampanii u progu XXI wieku, kiedy każdy Polak zna z mediów oraz z internetu, a często także z autopsji optymistyczny i radosny styl, w jakim walczą o głosy politycy krajów zachodniej Europy, a zwłaszcza w USA. To, co było dobre i odnosiło pożądany efekt w czasach zmagania się Polaków z komunistami na przełomie lat 80. i 90., kompletnie nie przystaje do 2007 roku.
Zgadzam się z Jackiem Kurskim, że władze PiS powinny wyciągnąć surowe konsekwencje wobec strategów i taktyków boleśnie przegranej batalii o rząd polskich dusz. Głowy spindoktorów może uratować jedynie nieproporcjonalnie dobry w stosunku do zaplanowanej przez nich kampanii wynik (lepszy niż dwa lata temu), który okazał się jednak pyrrusowym zwycięstwem.
Usprawiedliwiać ich może także wrodzona czołowym politykom PiS niezdolność do pokazywania wyborcom pogodnych cech swych charakterów. Jeśli usiłują oni nawet na siłę grać rolę miłych i sympatycznych polityków, kończy się to tragikomicznie. Skoro ma się już taką urodę i styl bycia, trzeba nadrabiać optymistycznym programem, okazywaniem wyrozumiałości dla politycznych wrogów, zrywaniem z maską ponurych Katonów bądź jedynie sprawiedliwych szeryfów.
Jeśli chodzi o hasła wyborcze, to pierwsze telewizyjne spoty wyborcze PiS były - mimo iż oparte wyłącznie na negatywnej chęci dołożenia PO, a nie zaprezentowaniu własnego, pozytywnego programu - całkiem niezłe, a hasło "mordo ty moja" stało się niekwestionowanym przebojem początku kampanii. Platforma długo nie umiała znaleźć na nie skutecznej odpowiedzi, ograniczając się do odbijania piłeczki, czyli grania na zasadach wyznaczonych przez przeciwnika. Wtedy sondażowe słupki dawały zdecydowane prowadzenie partii braci Kaczyńskich.
Potem przyszła jednak przegrana w fatalnym stylu telewizyjna debata premiera z przewodniczącym PO. I znowu chcę podkreślić, że zwycięstwo Tuska dokonało się bardziej w sferze wizualnych doznań oraz sposobu prowadzenia rozmowy niż doboru merytorycznych argumentów. Polacy zobaczyli swobodnie zachowującego się, naturalnie uśmiechniętego i unikającego zbyt ostrych sformułowań lidera opozycji, naprzeciw którego siedział szef rządu - wyraźnie spięty, wykrzywiający twarz w grymasie nienawiści i zarzucający Donaldowi Tuskowi wszystkie możliwe polityczne przestępstwa. Po tym wieczorze szala społecznego poparcia zaczęła przechylać się zdecydowanie na stronę PO.
Jeszcze wtedy sztab PiS mógł jednak skutecznie zareagować, zmieniając taktykę na ostatni tydzień kampanii, a więc minimalizując liczbę publicznych wystąpień osób źle kojarzących się większości niezdecydowanych jeszcze na kogo oddać głos rodaków, a wysuwając na pierwszy plan nieco sympatyczniejsze twarze partii, choćby z drugiego i trzeciego szeregu. Problem w tym, że ludzi o takich budzących zaufanie pogodnych obliczach bracia Kaczyńscy dawno się już pozbyli z rządu i z partii.
Nic takiego więc nie nastąpiło, a ze strony liderów rządzącej partii zaczęły padać jeszcze mocniejsze oskarżenia i inwektywy, co powodowało odpłynięcie kolejnych wyborców, zwłaszcza młodych. Systematyczne wyostrzanie linii podziału między PiS a resztą startujących w wyborach partii było niezwykle ryzykownym posunięciem i nie wiem, czy miało ono coś wspólnego z ustaloną przez autorów kampanii strategią. Podejrzewam, że Jarosław Kaczyński pod koniec kampanii nie słuchał już niczyich dobrych rad i postanowił pójść na całość.
Totalną porażką okazała się też sprawa byłej posłanki PO Beaty Sawickiej, która po mistrzowsku - rozdzierającym serca wielu Polaków teatralnie rozegranym szlochem i zasłabnięciem na konferencji prasowej - wygrała dla Platformy obiektywnie trudną dla siebie sytuację, w jaką sama się wpakowała, biorąc wielką łapówkę od podstawionego funkcjonariusza Centralnego Biura Antykorupcyjnego.
Jeszcze wcześniej najbardziej pojętny i wierny uczeń braci Kaczyńskich, minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, sromotnie poległ w debacie z Jarosławem Gowinem, który wypadł w tym starciu krakowskich "jedynek" niczym mąż stanu, podczas gdy jego konkurent - mimo solidnych argumentów, jakie mógłby przytoczyć na poparcie swych poglądów - powtarzał w kółko jedno, tak bardzo ulubione przez jego mentorów sformułowanie: "Pan posługuje się inwektywami, jak cała Platforma Obywatelska". Tylko dzięki temu, że był pierwszy na lokalnej liście wyborczej swej partii oraz że cieszy się nadal dużą sympatią lubiących zaprowadzany twardą ręką porządek krakowian, zawdzięcza on bardzo dobry wynik.
A w ostatnim dniu przed ciszą wyborczą zwodowany został (a raczej sam się zwodował) największy balast PiS, czyli Nelly Rokita. Już wcześniej opowiadała ona publicznie (w dodatku kiepską polszczyzną, co nie mogło zachwycić zwolenników formacji braci Kaczyńskich) wierutne bzdury, przeczyła sobie w kolejnych zdaniach, zmieniała poglądy w zależności od tego, do kogo, kiedy i w jakim kontekście mówiła. Kompromitowała partię, ośmieszała ją i siebie, odbierając własnemu - od niedawna - ugrupowaniu promile, a może nawet procenty poparcia.
W piątek radośnie, beztrosko i kompletnie nieodpowiedzialnie oświadczyła w radiu RMF, że PiS nie dorosło jeszcze do samodzielnego rządzenia i powinno po wyborach podzielić się władzą z PO, ale pod kierunkiem jej męża. Tylko że odpowiadając na pytanie dziennikarza, zadane niecałą minutę wcześniej, nazwała tę Platformę partią krętaczy.
Zaiste, wysoką, zdecydowanie za wysoką cenę zapłaciło PiS za przygarnięcie tej "wunderwaffe", która okazała się sznurem, zaciśniętym na szyi partii przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Chcąc zrobić na złość Janowi Rokicie, poważnie zaszkodził całej formacji.
Jeśli podsumować te wszystkie kardynalne i liczne pozostałe błędy (będą one na pewno przedmiotem dogłębnych analiz politologów w najbliższych tygodniach), jakie popełnili sztabowcy i politycy Prawa i Sprawiedliwości, to wynik osiągnięty przez ich partię jest naprawdę znakomity.

Jerzy Bukowski

Blog Archive