Saturday, November 3, 2007

Krajobraz po bitwie

Krajobraz po bitwie
Nasz Dziennik, 2007-11-03
Jak dobrze pamiętają Słuchacze Radia Maryja, parokrotnie przed wyborami wyrażałem swoje wątpliwości co do słuszności przedterminowych wyborów, uważając je za bardzo, ale to bardzo ryzykowne. Wypowiadałem się wciąż za podtrzymaniem bardzo chybotliwej koalicji z LPR i Samoobroną w imię jednego podstawowego celu. Miało nim być dokończenie przynajmniej kilku ważnych spraw: gruntownej lustracji, tj. całkowitego otwarcia archiwum IPN, dezubekizacji, pozbawienia uprzywilejowanych emerytur zarówno ubeckich i esbeckich katów, jak i skompromitowanych sędziów i prokuratorów, doczekania do wymiany kolejnych sędziów z Trybunału Konstytucyjnego, lustracji majątkowej, wprowadzenia uderzającego w biurokrację pakietu Kluski, pełnego oczyszczenia MSZ-owskiej stajni Augiasza i ambasad. No cóż, najwyraźniej stało się inaczej. Co gorsza, do wyborów nie przygotowała się należycie prawica.

Zastrzegam się, że być może swoje zastrzeżenia wobec przedwczesnych wyborów formułowałem w oparciu o niepełne dane. Być może, naprawdę nie było innego wyjścia. Dość przypomnieć haniebne wręcz zachowanie byłego koalicjanta - Samoobrony, to, że Lepper wystawił do wyborów kandydatury Leszka Millera i Piotra Ikonowicza, a chciał ściągnąć na kandydata także Józefa Oleksego. Czy to, że Lepper ocenił publicznie rządy Jarosława Kaczyńskiego za gorsze od Stalina, śmiertelnego wroga i ludobójcy! Trudno wyobrazić sobie potworniejszą bzdurę.
W najnowszym "Tygodniku Solidarność" (z 2 listopada 2007 r.) Maciej Łętowski przypomina: "(...) czyśmy już wszystko zapomnieli, czy nie pamiętamy, w jakich okolicznościach dwa miesiące temu premier podjął decyzję o przedterminowych wyborach? Przed wakacjami rząd utracił większość w Sejmie, z trudem radził sobie z nasilającymi konfliktami społecznymi, koalicja była nękana aferami korupcyjnymi i obyczajowymi, zaś partii groziła utrata 60 mln zł budżetowej dotacji. Pod presją tych trudności Kaczyński zdecydował się na kontrolowane oddanie władzy. Alternatywą przecież była bezwarunkowa kapitulacja i wyborcza klęska w stylu SLD czy AWS".

Krętactwa prezesa Urbańskiego
Fatalne skutki przyniosło zdomi nowanie kampanii wyborczej przez ciągłe faule Platformy, tolerowane na skutek zadziwiającej bierności PiS. Trudno wytłumaczyć np. bierne zachowanie Prawa i Sprawiedliwości wobec skrajnie nieuczciwych zachowań Donalda Tuska i tuskowców w czasie osławionej telewizyjnej debaty z Jarosławem Kaczyńskim. Przypomnijmy, że nawet dość krytyczna wobec PiS dziennikarka "Rzeczpospolitej" Agnieszka Rybak pisała w tekście z 27-28 października 2007 r., że Tusk "skutecznie wybił przeciwnika z rytmu w czasie debaty, sprytnie łamiąc uzgodnione wcześniej zasady spotkania". Nie rozumiem, dlaczego tak twardy i stanowczy polityk jak premier Jarosław Kaczyński zgodził się kontynuować telewizyjną debatę z Tuskiem w warunkach wrzasku tuskowej widowni, zachowującej się chamsko, ordynarnie, w sposób sprzeczny z jakimkolwiek fair play. Michnikowej "Gazecie Wyborczej" to łamanie reguł gry wyraźnie odpowiadało. Witold Gadomski w tekście z 23 października 2007 r. z satysfakcją konstatował: "Ryk też odegrał rolę. Debaty, wygrane przez Donalda Tuska, zmobilizowały elektorat, dały wiarę w sukces". Znana socjolog Barbara Fedyszak-Radziejowska pisała w "Rzeczpospolitej" z 15 października 2007 r., iż: "Mecz z Kaczyńskim Tusk wygrał dzięki faulom. Bywa tak i w piłce nożnej: gdy sędziowie są stronniczy, sprytni przeciwnicy mogą zniszczyć lepszą drużynę faulami. (...) to nie przypadek, że skandowanie i buczenie pojawiało się zawsze, gdy premier lepiej radził sobie z argumentacją. Gdy szło mu gorzej, sympatycy Tuska milczeli. W te prostackie faule włączył się także Tusk, dość niespodziewanie i bez przyczyny śmiejąc się w trakcie wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego. Podobnie prostackie było odwołanie się do incydentu (podobno z windy), w którym Kaczyński miałby sugerować możliwość popełnienia najcięższej zbrodni. Żarty żartami, ale nie w takiej debacie i takiej sytuacji. To był faul wyjątkowo nieczysty".
Zdumiewające, że premier Kaczyński nie przerwał buczenia tuskowców, i nie oświadczył, iż nie będzie kontynuować debaty w warunkach tak ordynarnego ich zachowania. Jeszcze bardziej zdumiewający był brak reakcji jego doradców medialnych, a już najbardziej prezesa TVP Andrzeja Urbańskiego, który cały czas powinien odgrywać rolę arbitra elegantiarum debaty. Moim zdaniem, prezes Urbański, wywindowany przez Prawo i Sprawiedliwość na szefa telewizji, po prostu zdradził PiS w decydującym momencie, jak przed tym wielokrotnie ostrzegałem. Poza karygodną biernością w czasie wrzasku tuskowców prezes Urbański wpłynął na skrajnie stronniczy dobór dziennikarzy do debaty. Podobno to prezes Urbański szczególnie mocno naciskał (a PiS-owcy naiwnie ustąpili) na rzecz udziału Moniki Olejnik w debatach Jarosława Kaczyńskiego z Kwaśniewskim i Tuskiem. Czy zadecydowało o tym tylko fatalne zauroczenie pana Urbańskiego panią Olejnik? Piotr Skórzyński pisze w najnowszej "Naszej Polsce", że Urbański "śni nocami o Monice Olejnik". A może chodziło o coś więcej - prezes Urbański robił wszystko, by "zasłużyć" na utrzymanie tak wygodnej synekury prezesa TVP po zwycięstwie Platformy. Jak inaczej można wytłumaczyć choćby tak zadziwiającą tolerancję prezesa Urbańskiego wobec ciągle pokazywanego w telewizji publicznej w dniu wyborów jednoznacznie tendencyjnego spotu "Zmień Polskę" (w domyśle: zmień rząd!), co było jaskrawym naruszeniem ciszy wyborczej.
Krętactwo Andrzeja Urbańskiego poznałem już dość dobrze. Pod koniec maja tego roku prezes Urbański zwrócił się do senatora Ryszarda Bendera, aby zorganizował mu spotkanie ze mną. Zgodziłem się na nie, ale na neutralnym gruncie i w obecności senatora Bendera. Spotkaliśmy się 3 czerwca 2007 r. w jednej z restauracji. Podczas trwającego dwie i pół godziny spotkania w pełni się przekonałem, że Urbański tylko po to wyszedł z całą inicjatywą, by przez wykrętne tłumaczenia maksymalnie mnie zneutralizować, abym wstrzymał się ze swymi krytykami na jego temat. I tak np. "wyjaśniał", iż tylko dlatego chce dać dodatkowy program w TVP lewakowi Sierakowskiemu, bo w ten sposób ze względu na jego ambicje może doprowadzić do rozbicia lewicy. Był to dość szczególny sposób na lewicę - dawać jej dodatkowy program w sytuacji, gdy ma ona i tak aż nadto wiele programów w TVP, TVN czy Polsacie! W odniesieniu do Moniki Olejnik zapewniał, że jakoby zmienia ona już poglądy, przesuwając się bardziej na prawo! Zadawałem dość ostre pytania, nie zadowalając się wyjaśnieniami pana prezesa. Zapytałem np.: "Panie prezesie, dlaczego wystąpił pan z publiczną pochwałą pani Kingi Dunin (notabene ateistki i kosmopolitki, skrajnej feministki). Przecież pan prezes, polonista z wykształcenia, chyba dobrze pamięta, że osiem lat temu pani Kinga Dunin wystąpiła z twierdzeniem, iż literatura polska jest całkowicie niepotrzebna, bo wystarczy nam literatura światowa!". Dunin zrobiła to na łamach "Exlibrisu", dodatku do "Życia Warszawy", wywołując m.in. pełną oburzenia ripostę słynnego polskiego pisarza z Berlina - Włodzimierza Odojewskiego.
Wśród różnych pytań skierowanych do pana prezesa znalazły się moje ubolewania, że telewizja publiczna ciągle nie przerywa zakorzenionego w niej za czasów rządów UW i SLD zwyczaju blokowania dziesiątków filmów patriotycznych i antykomunistycznych, tzw. półkowników. Andrzej Urbański w odpowiedzi zminimalizował całą sprawę, twierdząc, że chodzi o garstkę filmów. Ja mówiłem, iż chodzi o ponad 100 filmów, w tym ponad 20 samej reżyser Aliny Czerniakowskiej. W końcu, po rozlicznych polemikach, uzgodniliśmy, że prześlę wszystkie swoje zastrzeżenia i propozycje na adres pana prezesa. Specjalnie przesłałem nie tylko na jego adres, ale i na nazwiska wszystkich członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Dotąd nie doczekałem się odpowiedzi na moje kilkustronicowe postulaty. Mogłem za to przekonać się w lipcu br., jak telewizja Urbańskiego, zgodnie ze starymi zwyczajami "poprawności politycznej", skierowała na "zsyłkę po północy" film Aliny Czerniakowskiej "Humer i inni" pokazujący zbrodnie stalinowców. Film pokazano o godzinie 1.30 - oto czas, kiedy według szefów telewizji publicznej (!) spod znaku prezesa Urbańskiego Polacy mogą oglądać filmy obnażające przemilczane ciemne plamy historii komunizmu w Polsce! Niedawno (31 października) świetny historyk IPN Piotr Szubarczyk z Gdańska opisał w "Naszym Dzienniku" straszliwe sowieckie, antypolskie filmy propagandowe, wyemitowane w TVP INFO 26 października. Cały ten "wściekły seans propagandy komunistycznej" trwał 70 minut i podano go pod kłamliwym nadrzędnym tytułem "Uwierz w dokument!". Dodano zaledwie 2-minutowy komentarz pana Jurgi stwierdzający, że jednak nie wszystko w tych filmach było prawdą - to oczywiście nie wyrównywało 70 minut kłamstw wybielających Sowietów i ich kolaborantów z Bierutem i Borejszą (Goldbergiem) na czele. Przecież prezes Urbański powinien jak najszybciej przeprosić telewidzów za pokazywanie takich filmów bez odpowiedniego gruntownego, demaskatorskiego komentarza! Ciekawe, że Urbański, tak żałujący za dnia czasu na antykomunistyczne filmy, tym skwapliwiej przywrócił gniot komunistycznej propagandy "Czterej pancerni i pies". Czy po to, by zyskać sobie dodatkowe punkty i poparcie na rzecz prezesury TVP u postkomunistów - niech na to pytanie odpowiedzą sobie sami Czytelnicy "Naszego Dziennika".
Warto przypomnieć tu również publikowany w "Naszej Polsce" z 16 października 2007 r. List otwarty tego tygodnika do prezesa TVP Andrzeja Urbańskiego w sprawie tzw. półkowników. W liście upominano się m.in. o jak najszybszą emisję blokowanego w TVP filmu Czerniakowskiej "Odkryć prawdę" i przypominano, że "ponad 20 tytułów autorki (...) leży na telewizyjnych półkach, nie mogąc się doczekać emisji (w pojedynczych przypadkach do emisji doszło w godzinach późnonocnych)".
Na kształt nieuczciwej kampanii wyborczej "odpowiednio" wpłynęły również nierzetelne sondaże. Oto np. "Rzeczpospolita" zapowiadała w swym numerze z 15 października 2007 r., że w Krakowie Jarosław Gowin zdecydowanie wygra, uzyskując 49 proc. głosów, podczas gdy Zbigniew Ziobro uzyska tylko 29 proc. poparcia. Wbrew tym skrajnie preferującym PO sondażom wyraźnie wygrał Ziobro (dodajmy, że blisko 8 tys. głosów zostało zmarnowanych w Krakowie przez perfidne wysunięcie kandydatury innego Ziobry - kierowcy, z Polskiej Partii Pracy, który ogromną część swych głosów zyskał tylko dzięki nazwisku). Wielokrotnie łamano ciszę wyborczą na szkodę PiS, tak jak przez wspomniany już spot telewizyjny w dniu wyborów. Do jednoznacznego, jak dotąd bezkarnego złamania ciszy wyborczej doszło w wielu miejscach na łamach sobotnio-niedzielnej "Gazety Wyborczej", gdzie przytoczono "kilkanaście agitacyjnych wypowiedzi polityków" i zestaw antypisowskich haseł nadesłanych przez czytelników (por. uwagi P. Gabryela w tekście: "Cisza wyborcza według 'Gazety Wyborczej'", "Rzeczpospolita" z 22 października 2007 r.).

Nagonki "Trybuny" i "Wyborczej"
Wiele osób ocenia, że wynik ostatnich wyborów był swoistym rezultatem dość patologicznej mediokracji, tego, że media, w wielkiej mierze bardzo tendencyjne, lewacko-libertyńskie, grają w Polsce faktycznie rolę "pierwszej władzy". Wyrazem tego był trwający nieprzerwanie dwa lata zmasowany atak antypisowskiej nienawiści w przeważającej części mediów. Nie będę tu pisał o trudniejszych do sprawdzenia przez Czytelników, jakże licznych tendencyjnych przekazach TVN 24, Polsatu, TOK FM i innych audycji telewizyjnych i radiowych. Ograniczę się do przytoczenia bardzo prostych do sprawdzenia przejawów nagonki prasowej. Zacznę od postkomunistycznej "Trybuny", gdzie 19 października, a więc w ostatnim dniu przed ciszą wyborczą, ukazał się wprost furiacki w swej nienawiści atak na PiS. Już na samej górze pierwszej kolumny "Trybuny" ukazał się nagłówek "PiS im mordę lizał". Niżej opublikowano wypisany ogromniastymi czcionkami nagłówek: "Skopmy im tyłki". A potem poszedł tekst pełen gróźb i zarazem straszenia byłych PZPR-owskich czytelników "Trybuny" skutkami dalszych rządów PiS. Pisano tam m.in.: "Ludzie lewicy byli przez minione dwa lata poniżani i obrażani. Nadchodzi jednak dzień zapłaty. 21 października sędziami będziemy my... Skopiemy im tyłki. I Ty, i Ty, i Ty (...). Nie łudź się, że Kaczyńscy okażą Ci litość. Nie łudź się, że PO okaże Ci zrozumienie. Nie łudź się, że PSL okaże Ci współczucie. Nie licz na to, że Cię nie zdekomunizują. I Ciebie, i Ciebie, i Ciebie. Nie tylko za to, że byłeś w PZPR, że działałeś w ZHP, że byłeś aktywny w swoim środowisku. Zdekomunizują Cię za dziadka 'Dąbrowszczaka', za wujka z AL, za babkę - lekarkę w milicyjnym szpitalu, za ojca z LWP, za matkę, która odgruzowywała Warszawę. Albo po porostu zdekomunizują Cię, przerobią na obywatela drugiej kategorii tylko za to, że urodziłeś się za wcześnie. Nikt Cię nie obroni. Musisz obronić się sam. Idź i skreśl ich. Skop im tyłek!".
Jakże obłudne było to straszenie wszystkich członków PZPR, oficerów LWP, a nawet działaczy Związku Harcerstwa Polskiego groźbą rzekomego zdekomunizowania ich przez PiS. W "Trybunie" pisano, że dekomunizacja grozi nawet matce odgruzowującej Warszawę, przemilczając, iż Warszawę odgruzowywały przede wszystkim setki tysięcy bezpartyjnych albo prozachodnich osób ("chłopów z Marszałkowskiej", jak mówiono o stołecznych zwolennikach PSL, na który głosowała w 1947 r. przeważająca część Polaków). Postkomuniści nie mówią oczywiście również o tym, że Warszawę trzeba było odgruzowywać na skutek zbrodniczej bierności wojsk sowieckich, które zatrzymały się w czasie Powstania u wrót stolicy Polski.
Rzecz znamienna, że w ostatnich miesiącach przed wyborami postkomuniści z "Trybuny" zmobilizowali bardzo wiele osób ciężko skompromitowanych w przeszłości. Na przykład 5 października 2007 r. na łamach "Trybuny" opublikowano wywiad pt. "A macież wy odwagę Lenina" z jednym z najdłużej czynnych i najbardziej wykwalifikowanych agentów SB, znanym z zajadłego antypolonizmu, byłym naczelnym redaktorem "Literatury na świecie" Wacławem Sadkowskim. 19 października 2007 r. z atakiem na PiS w "Trybunie" pt. "Nie dajmy zniszczyć demokracji" wystąpił współtwórca "Stawki większej niż życie" Zbigniew Safjan, obecny redaktor miesięcznika "Słowo Żydowskie". Przypomnijmy opisany przeze mnie wcześniej na łamach "Naszego Dziennika" fakt, że Safjan był "mordercą z donosu", że 15 grudnia 1944 r. doniósł sowieckiemu oficerowi na swego kolegę z wojska, 21-letniego żołnierza Jana Nesslera. Donos spowodował uwięzienie i stracenie młodego żołnierza, a "czujny" Safjan uzyskał przyspieszenie polityczno-wojskowej kariery (por. szerzej: J.R. Nowak "Czerwone dynastie", Warszawa 2007, t. II, s. 75-79).
Warto tu również przypomnieć jakże stronniczą wypowiedź przedwyborczą syna Z. Safjana, prof. Marka Safjana, byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego. W konkursie na najlepszą odpowiedź na pytanie "Dlaczego warto głosować?" prof. Safjan podał następujące przesłanie: "Dziewięć powodów, dla których warto iść na wybory: 1. żeby nie było, tak jak jest; 2. żeby nie było, tak jak oni chcą; 3. żeby oni nie mówili, jak ma być; 4. żeby dziecku w oczy móc spojrzeć; 5. żeby wnuk (za jakiś czas) zechciał spojrzeć na nas; 6. żeby z lustra nie patrzył na nas ten, kto mógł coś zrobić, a nie zrobił nic; 7. żeby z telewizora przestali mówić do nas ci, których słuchać już się nie chce; 8. żeby jednym krzyżykiem wysłać ich do diabła czy w inne ciepłe miejsce; 9. i... żeby poczuć, jak to jest, kiedy ma się na to wpływ" (cyt. za tekstem K. Mazura w "Najwyższym Czasie" z 3 listopada 2007 r.).
Zajadłości postkomunistów z "Trybuny" w pełni dorównywała antypisowska furia "Gazety Wyborczej". Nader wymowna pod tym względem była zawartość numeru "Gazety Wyborczej" z 18 października, dosłownie zapełnionego wściekłymi atakami na PiS (tę niebywałą tendencyjność zauważyła nawet "Rzeczpospolita" z 19 października 2007 r. w tekście "Wczoraj w 'Gazecie Wyborczej'"). Przypomnijmy wspomniany numer "Wyborczej":
Pierwsza strona: "Miłość w służbie CBA", "W zasadzie żyjemy w państwie prawa i sprawiedliwości".
Druga strona: "Pitera - zarzucam Kaczyńskiemu szantaż", "Dla PiS państwo jest pociągające", "Hak PiS i haczyk PO".
Trzecia strona: Reklama.
Czwarta strona: "Jak poseł PiS prywatyzował", "PiS straszy w Szczecinie", "Premier i jego partia przegrywają z PO w sprawie szpitali i KRUS".
Piąta strona: "Grupa trzymająca zdrowie to PiS".
Szósta strona: "Sawicka ofiarą manipulacji", "Państwowa telewizja w służbie CBA", "Co PO zrobi z CBA".
Ósma strona: "Za co senatorowie polecieli do Kobylańskiego?".
Dziewiętnasta strona - tekst A. Michnika: "Gdzie jest Polska? Gdzie jest Kościół", atakujący J. Kaczyńskiego.
Dwudziesta i dwudziesta pierwsza strona: W przeważającej części poświęcone atakom na PiS pod wspólnym tytułem: "Witamy w Polsce 'Wyborczej'"; teksty A. Seweryna, G. Turnaua, W. Bartoszewskiego, K. Ostrowskiego, T. Tymańskiego i J. Hartwig
Dwudziesta trzecia strona: Atak T. Mazowieckiego na PiS.
Dwudziesta czwarta strona: Atak J. Kułakowskiego na politykę zagraniczną PiS.
Do tego dodać trzeba było jeszcze dwa teksty atakujące PiS w dodatku "Gazety Wyborczej" z 18 października - "Gazecie Stołecznej": "Zemsta Europy na PiS" i "Warszawska PiS znów strzela".
Najbardziej groteskowy był zamieszczony na 24 stronie "GW" atak Jana Kułakowskiego na politykę zagraniczną PiS pt. "Nie o taką Polskę walczyłem w Unii". Przypomnijmy, że Kułakowski jako polski negocjator z UE z ramienia AWS zachowywał się podczas negocjacji jak ostatni leser, szczególnie chętnie brylujący na przyjęciach. Tam rzeczywiście "walczył z impetem". Jak Kułakowski zachowywał się natomiast podczas negocjacji z UE, wymownie opisał Andrzej Stankiewicz w gruntownym szkicu: "Negocjatorzy" na łamach "Rzeczpospolitej" z 1-2 lutego 2003 r.: "Wybór Kułakowskiego był ze wszech miar nietypowy (...). Większość negocjatorów była jak spod sztancy (...) technokraci, znający na wyrywki europejskie dyrektywy. Dokładnie tacy, jak ich unijni partnerzy. On był inny, wolał wytyczać dalekosiężne cele [czyli takie różne ogólnikowe bla, bla - J.R.N.], niż rozmawiać o kształcie ogórków czy unijnych dyrektywach. Bywało, że nie pamiętał tuż po sesji, jakie rozdziały rokowań właśnie zamknął. Unijni urzędnicy przyznają, że niejednokrotnie zdarzało mu się zdrzemnąć podczas negocjacji (...)". A ja osobiście uważam, że tak fatalnego "negocjatora" trzeba było wyprowadzić za kołnierz z sali już po pierwszym zdrzemnięciu, bo przez takie negocjowanie kompromitował Polskę, szkodził Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, której nie umiał reprezentować!

Atakujące "autorytety"
W atakach przedwyborczych na PiS szczególną rolę odegrały wystąpienia niektórych pseudoautorytetów na czele z Władysławem Bartoszewskim, który w ostatnich latach zrobił bardzo wiele dla przekreślenia swego pięknego dorobku z lat okupacji i stalinizmu oraz późniejszych kilku ważnych książek. Niemcy pozyskali Bartoszewskiego dla wybielania ich polityki poprzez suto opłacane stypendia i wykłady, dofinansowanie książek na jego temat. Trudno wytłumaczyć jego kompromitującą, jakże szkodliwą bierność w czasie nader niedołężnego sprawowania funkcji ministra spraw zagranicznych (bierność wobec ataków na Polskę w czasie wizyty w izraelskim Knessecie w 2000 r., wobec pobicia polskich wiernych przed kościołem w Moskwie, fatalnego potraktowania 300 Polaków we Frankfurcie nad Odrą, przyjęcie niemieckiego medalu ku czci największego niemieckiego polakożercy lat 20. - ministra G. Stresemanna, etc. Jest szczególnie jaskrawym przypadkiem pogoni za synekurami - w wieku 83 lat przyjął funkcję prezesa rady nadzorczej LOT pomimo całkowitej niewiedzy o problemach lotnictwa, choć latał w ostatnich latach bardzo wiele. Być może był wygodnym parawanem dla tych, którzy nie chcieli prawdziwie fachowej kontroli nad LOT. Być może konieczność rezygnacji w czerwcu tego roku z synekury w LOT dodatkowo nastawiła go niechętnie do PiS-owskich rządów. Sposób, w jaki wziął udział w kampanii przeciwko rządowi PiS w ostatnich paru miesiącach, był obrzydliwym wręcz przejawem starczej zajadłości i nienawiści, te wymyślania od "dyplomatołków" etc. Kilka dni przed wyborami Bartoszewski stwierdził, że jeśli zwycięży PiS, to wyjedzie z kraju (wg "Rzeczpospolitej" z 23 października 2007 r.). Szkoda, że nie powiedział, dokąd wyjedzie: do Izraela, gdzie był tak bierny wobec polakożerczych ataków, choć jest honorowym obywatelem tego kraju, czy do Niemiec, które tak długo wybielał w ostatnich latach w zamian za honory i dusery. Niezbyt dobrze świadczy o Bartoszewskim to, że on i jego zwolennicy bezprawnie używają wobec niego tytułu profesora, choć ma tylko maturę i nigdy nie skończył studiów. Bezczelnie kłamał na jego temat historyk Andrzej Friszke, pisząc w książce o Bartoszewskim, że w 1972 r. dostał tytuł profesora KUL. Nie był to wcale tytuł profesora, lecz asystenta, który nie miał prawa egzaminowania studentów ze względu na brak magisterki.
Szczególnie oburzająca była niegodność Bartoszewskiego w ciągu ostatniego roku, po potwarzy Aliny Całej, która nazwała "rasistką" jego przełożoną w akcji ratowania Żydów w czasie wojny, słynną pisarkę Zofię Kossak, pośmiertnie uhonorowaną izraelskim medalem "Sprawiedliwy wśród Narodów Świata". Na próżno parokrotnie wzywałem Bartoszewskiego, by wystąpił w obronie sponiewieranej pamięci Z. Kossak. Czy milczał tylko dlatego, że dziś stara się przedstawiać jako niemal główny organizator akcji ratowania Żydów w dobie wojny (w 1942 r. miał zaledwie 20 lat), zacierając pamięć o zasługach swojej przełożonej Zofii Kossak?! Na tle różnych, niedopuszczalnych moralnie zachowań Bartoszewskiego w ostatnich latach prawdziwie zadziwia mówienie przez D. Tuska o jego "najlepszym życiorysie" (!). Swoją drogą, jakże dobrze świadczy o świadomości Czytelników "Naszego Dziennika" i Słuchaczy Radia Maryja niebywale duża liczba zamówień na moją książkę: "O Władysławie Bartoszewskim bez mitów", jaka napłynęła do wydawnictwa MaRoN jeszcze przed jej ukazaniem się drukiem (wyjdzie za parę tygodni).
Dość szczególnym "autorytetem", nader aktywnie uczestniczącym w nagonce przedwyborczej na PiS, jest reżyser Kazimierz Kutz, świeżo wybrany na parlamentarzystę Platformy. W wywiadzie dla postkomunistycznej "Trybuny" z 26 października 2007 r. pt. "Posprzątać po tych bidokach" Kutz powiedział na temat wyników wyborów: "To w ogromnej mierze głos młodego pokolenia przeciwko takim rządom, które nie przystawały do świata, w którym żyją ich rówieśnicy w Europie i w jakim oni także chcą żyć. (...) Młodzież pokazała, że nie chce takiej ojczyzny. Kaczyńscy zatruli społeczeństwo, zasmrodzili atmosferę i teraz trzeba będzie to odrabiać, oczyścić. (...) Co do Kaczyńskich, to można by pomyśleć, że ich rządy to kara boska za jakieś nasze grzechy (...). Teraz Polska weźmie oddech świeżego powietrza, posprząta po tych bidokach i wejdzie w europejski rytm i styl życia, w którym jest zdrowy nastrój i dominujący w społeczeństwie nastrój życzliwości".
Warto przypomnieć, że dziś tak wychwalany jako "autorytet" Kutz ma na swym koncie arcypaskudny film "Znikąd donikąd" szkalujący żołnierzy Armii Krajowej jako bandę degeneratów i rabusiów. Kutz szkalował akowców również w innym filmie "Nikt nie woła", gdzie przedstawiał grupę żołnierzy z antykomunistycznego podziemia jako swego rodzaju siepaczy. Swe antyakowskie fobie Kutz wyraził również w wystawionej w telewizji 24 września 1990 r. i reżyserowanej przez niego sztuce T. Różewicza "Do piachu". Sztuka wyszydzała rzekomy skrajny prymitywizm wyobrażeń akowców na temat Sowietów i komunizmu. Wyraźnie antyakowskiej i sympatyzującej z komunistami wymowie sztuki towarzyszyło odpowiednie nagromadzenie naturalistycznych drastyczności, które Kutz jeszcze bardziej uwypuklił w swej reżyserii. Pisał na ten temat Tadeusz Szyma w "Tygodniku Powszechnym" z 14 listopada 1990 r.: "Ciągłe taplanie się w błocie, w krwi, śluzie, fekaliach i słownikowym rynsztoku przestało pełnić jakiekolwiek funkcje poznawcze czy artystyczne, a służy jedynie sprowadzeniu wszystkiego do parteru lub raczej - do sutereny. Dlaczegóż niby ta najprawdziwsza prawda o czymkolwiek miała by być zawsze mroczna i ohydna?". Szczególne oburzenie widzów wywołał fakt, że wyreżyserowany przez Kutza paszkwil Różewicza na AK nadano w poniedziałkowym Teatrze Telewizji, w porze największej oglądalności, bezpośrednio po "Wiadomościach". Tadeusz Szyma pisał: "Cóż za straszliwe świństwo! - powiedział mi nazajutrz, z płaczem prawie, weteran AK i NSZ, wieloletni lokator stalinowskich więzień".
W wywiadzie dla "Magazynu Gazety Wyborczej" w 1993 r. Kutz powiedział m.in.: "Polska była biednym, głupim krajem, zidiociałym na skutek swoich nieszczęść". Kutz posunął się również do otwartego piętnowania bohaterskiej walki harcerzy w obronie polskiego Śląska w 1939 roku.
Napisał on na łamach "Dziennika Zachodniego" 17/18 września 2003 r.: "Obrona Śląska przez dzieci i cywilów (harcerzy i powstańców) powinna być uważana za rzecz godną ubolewania (...). I jest pochodną tej samej głupoty, która stoi za bezsensownym Powstaniem Warszawskim". Idąc za logiką Kutza, należałoby postawić pytania: "I po cóż tak uporczywie bronili się cywile pocztowcy z Poczty Gdańskiej w 1939 roku? Po co tak długo kontynuowali skazany na klęskę opór żołnierze z Westerplatte? Po co walczyli obrońcy Helu? Po co w ogóle cała Polska stawiała opór Niemcom nazistowskim w 1939 roku? Czyżby trzeba było iść drogą Hachy w Czechach i skapitulować bez walki, czy drogą kolaborantów z francuskiego Vichy? Do takich nonsensów prowadziłaby logika tekstów Kutza.
Dodajmy do tego inną, łagodnie mówiąc, "osobliwość wypowiedzi K. Kutza". Otóż od dłuższego czasu w licznych wywiadach Kutza można odnaleźć skrajne wręcz przykłady akcentowań na każdym kroku odrębności Śląska w stosunku do Polski, twierdzenia o rzekomym stałym krzywdzeniu Śląska przez "obojętną, macoszą" Polskę. Na przykład w "Magazynie Gazety Wyborczej" z 1993 roku Kutz dowodził, że "w tak zwanej Polsce" rzekomo istnieje "typowa i dość powszechna niechęć do Górnego Śląska (...) dziecinni Ślązacy po paru wiekach sami sobie zafundowali Polskę i całkowicie się zawiedli. I przed wojną i po wojnie (...) nikt już nikogo nie nabierze na hasło 'Polska'. I to jest wspaniałe". Znamienna była również reakcja K. Kutza na powstanie Związku Ludności Narodowości Śląskiej: "Do tego musiało dojść (...). Odbierając doktorat honoris causa na uniwersytecie w Opolu w mowie inauguracyjnej powiedziałem, że gdyby Niemcy dopuścili do wytworzenia się elit, to być może Śląsk już dawno miałby swą państwowość. Na Boga Świętego, Śląsk jest dopiero 75 lat przy Polsce. Historia tego regionu jest bardziej historią Europy niż Polski. To inny świat" (cyt. za "Gazetą Wyborczą" z 11 lipca 1997 r.).
Szczególnie skandaliczne były antypolskie dywagacje Kutza, zamieszczone w 1993 r. w książce: J. Staniszkis, K. Kutz w rozmowie z S. Macem "To nie to..., nie tak miało być". Na s. 9 tej książki można było przeczytać stwierdzenie Kutza: "Mówiąc nieco dosadnie, problem Polski to problem wiejskiej wywłoki" (por. również te same epitety Kutza pod adresem Polski na s. 11, 13, 14.). W innym miejscu tej samej książki (na s. 21) można było przeczytać kolejną arcygłęboką ocenę "mędrca" Kutza. Według niego, cały dorobek polskiego XIX-wiecznego życia umysłowego "nadaje się do kosza". A więc Mickiewicz i Słowacki - do kosza, Norwid, Sienkiewicz i Wyspiański - do kosza! Przypomnijmy, że wielki Papież Polak Jan Paweł II kiedyś ocenił, że właśnie na XIX w. przypadł największy dorobek polskiego życia umysłowego. Faktycznie, był on większy niż w XX w., ale dla anty-Polaka Kutza nadaje się wyłącznie do kosza!
Logicznym rozwinięciem antypolskich dywagacji Kutza było jego stwierdzenie na s. 158 i 162-163 cytowanej książki-wywiadu, przewidujące w razie potrzeby całkowite ubezwłasnowolnienie zbyt "krnąbrnych" Polaków: "(...) może nawet dojdzie do tego, że struktury unijne, kiedy zobaczą, że nie możemy się rządzić i znaleźć w europejskich procedurach, dojdą do wniosku, że może być konieczny jakiś zarząd komisaryczny nad Polską, taki swoisty treuhanderyzm. (...) nie ma wyboru. Europa dostaje niejako upoważnienie, by - jeśli zaczniemy zagrażać jej globalnym interesom - zrobiła z nami porządek".
Zapytajmy, cytując powyższe wypowiedzi Kutza, jakże konsekwentnie logiczne w swej antypolskości, dlaczego kierowniczy politycy Platformy okazali się na tyle niedojrzali w swej polskiej świadomości, że właśnie anty-Polaka Kutza wystawili jako kandydata na parlamentarzystę PO na Śląsku? Jakże smutne jest to, że duża część Polaków na Śląsku głosowała na anty-Polaka Kutza i człowiek z taką niechęcią do Polski znów wszedł do polskiego parlamentu!
Inny, jakże drastyczny przykład fałszywego "autorytetu" zaangażowanego po uszy w nagonkę na PiS. Chodzi o upadły były autorytet "Solidarności" - Lecha Wałęsę, tak często wysławianego pod niebiosa przez Donalda Tuska. Właśnie ostatnio Wałęsa popisał się kolejną, arcykompromitującą wypowiedzią, miłosiernie przemilczaną przez ogromną część mediów w Polsce! Chodzi jego wystąpienie w wywiadzie dla dziennika "Polska" z 24 października 2007 r. pt. "Wałęsa: Musimy przeprosić Rosję". W wywiadzie tym Wałęsa powiedział m.in.: "Wycofać się także ze wszystkich wygłupów Kaczyńskich na arenie międzynarodowej. Za wszystko trzeba teraz Rosję przeprosić". Ciekaw jestem, za co doprawdy Polska ma przeprosić Rosję? Czy ma przeprosić za rzeź 20 tysięcy mieszkańców Pragi przez sołdatów Suworowa? Czy za rzezie Murawiewa - Wieszatiela? Czy za pakt Ribbentrop - Mołotow? A może za Katyń? Stwierdzenie Wałęsy jest uderzeniem w podstawowe polskie interesy narodowe. Jest wezwaniem do ukorzenia się przed imperialną Rosją Putina, która konsekwentnie odmawia przeproszenia Polski za katyńskie ludobójstwa, odmawia nawet wydania dokumentów na temat katyńskiej zbrodni. Czy można było upaść niżej niż takie oświadczenia Wałęsy, tak wysławianego przez Tuska i Platformę?!


Prof. Jerzy Robert Nowak

Blog Archive