Saturday, November 17, 2007

"Tak-tak, nie-nie" programem dla PiS

"Tak-tak, nie-nie" programem dla PiS
Nasz Dziennik, 2007-11-17
Poparcie sił patriotycznych dla PiS nie jest czymś danym raz na zawsze i bezwarunkowo. Szansą na utrzymanie tego poparcia jest całkowita jednoznaczność w myśl zasady: "Tak-tak, nie-nie", i odrzucenie zgniłych kompromisów. Bez tej jednoznaczności PiS może przegrać definitywnie, ze szkodą nie tylko dla siebie, ale i dla Polski! Stawiając na jednoznaczność celów i metod, prędzej czy później wygra decydujący bój o Polskę!

Broniłem i będę bronił PiS przed niesprawiedliwymi oskarżeniami. Nie mogę zgodzić się z postawą tych, którzy chcieliby nagle zanegować i odrzucić partię, na którą głosowało ponad 5 mln Polaków. Co więcej, chcieliby odrzucić PiS lekkomyślnie, nie mając żadnej realnej alternatywy. W związku z powtarzającymi się napaściami na Jarosława Kaczyńskiego chcę przypomnieć parę podstawowych faktów. To J. Kaczyński jako pierwszy przerwał idyllę pookrągłowego dogadywania się "czerwonych" i "różowych" poprzez przeciągnięcie na stronę "Solidarności" ZSL/PSL i SD. To J. Kaczyński pierwszy wyszedł z inicjatywą powołania na premiera prawdziwego antykomunisty Jana Olszewskiego i doprowadził stopniowo do stworzenia koalicji umożliwiającej powstanie rządu pod kierownictwem tego polityka. To J. Kaczyński w latach 1992-1993 był główną postacią stawiającą opór wobec zablokowania reform w Polsce, by wreszcie stać się inicjatorem najgruntowniejszego programu tychże reform od 1989 r. - pod egidą IV Rzeczypospolitej.
Występując przeciw skrajnym, niesprawiedliwym atakom na J. Kaczyńskiego i PiS, tym bardziej chcę, w imię obiektywizmu, wypowiedzieć się również na temat błędów i zaniechań PiS. Uważam, że formacji tej potrzebna jest życzliwa, ale daleko idąca krytyka, aby w przyszłości uniknęła ona tych samych błędów, zwłaszcza w perspektywie wyborów samorządowych i kolejnych wyborów parlamentarnych.

Atmosfera dworu
Kancelaria Prezydenta w zbyt wielkim stopniu wypełniona jest doradcami mającymi nie tyle przygotowanie merytoryczne, ile różne nawyki dworskie. Szczególnie ostre słowa kierowałem wobec skupionego wokół prezydenta "babińca" (w szczególności Ewy Junczyk-Ziomeckiej i Elżbiety Jakubiak). Następne miesiące aż nadto potwierdziły słuszność moich krytycznych ocen. E. Jakubiak, swego rodzaju specjalistka od wszystkiego, w pewnym momencie poczuła się nagle arcyspecjalistką od polityki zagranicznej. W roli eksperta w tej dziedzinie pojechała do USA, gdzie rozmawiała m.in. z tak ważną personą jak zastępca sekretarza Departamentu Stanu. Wyskoczyła tam jak filip z konopi z pomysłem egzotycznej koalicji w "trójkącie Polska - USA - Izrael". Później zadebiutowała jako minister od sportu, uzasadniając swoje kwalifikacje w tej dziedzinie faktem stania na bramce w czasie, gdy grał jej brat!
Raz jeszcze zapytam, komu była potrzebna inicjatywa E. Junczyk-Ziomeckiej, namawiającej panią prezydentową do pokazania swojej odrębności poprzez zdystansowanie się od popieranego przez premiera J. Kaczyńskiego projektu wytyczenia drogi przez Rospudę? Zapytam dalej, czemu miała służyć inicjatywa zaproszenia przez panią prezydentową 8 marca 2007 r. grupy ponad 30 dziennikarek lewaczek lub libertynek? Znalazły się w niej osoby jawnie wrogie Kościołowi, jak Magdalena Środa, skrajnie wrogie polityce PiS, jak Krystyna Kofta czy Monika Olejnik.
We wrześniu br. pojawiły się informacje, że doszło do otwarcia w Warszawie żydowskiej loży masońskiej B'nai B'rith. Z informacji na stronie internetowej wynikało, że dla masonów z B'nai B'rith "pierwszorzędnym problemem" są kwestie związane z Radiem Maryja i Telewizją Trwam. Można podejrzewać, że są one przedstawiane wyłącznie w kontekście negatywnym, tak jak w wypowiedziach z kręgów Centrum S. Wiesenthala w Los Angeles czy Światowego Kongresu Żydów. Masonerię w Polsce oficjalnie rozwiązano dekretem prezydenta RP Ignacego Mościckiego w 1938 r., w czasach bardzo znaczącego zagrożenia dla Polski. Dekretu tego, o ile wiem, nigdy nie uchylono. Istnienie takich organizacji jak masońskie, o utajnionym składzie, trudno akceptować w kraju z różnych stron zagrożonym, jakim jest Polska. Niepokój budzą widoczne w organizacjach masońskich różne antykościelne fobie, które doprowadziły m.in. do masakr katolików w rządzonym przez masonów Meksyku i które wywoływały potępienie ze strony m.in. tak wielkiej postaci Kościoła jak św. o. Maksymilian Maria Kolbe. Nieprzypadkowo w dokumentach Watykanu jednoznacznie potępia się działania masonerii. Tym dziwniejsze na tym tle były przekazane przez minister E. Junczyk-Ziomecką w imieniu prezydenta Lecha Kaczyńskiego "wyrazy radości" z odrodzenia się po 70 latach w Polsce B'nai B'rith. Zapytajmy, czy pani minister zrobiła to rzeczywiście w porozumieniu z prezydentem L. Kaczyńskim? Postawmy kolejne pytanie czy tego typu gratulacje, wystosowane zaledwie na 5 tygodni przed wyborami, nie zaszkodziły autorytetowi prezydenta i PiS? Czy nie wzbudziły zwątpienia w szczerość jego intencji i nie przyczyniły się do osłabienia poparcia wyborczego? Mogę w każdym razie zapewnić, że gratulacje te ogromnie ucieszyły wszystkich przeciwników PiS i zostały przeciwko niemu bardzo mocno wykorzystane.
Przypomnijmy, że do osób długo, a niepotrzebnie hołubionych na "dworze" prezydenta zalicza się obecny prezes TVP Andrzej Urbański. Polityk ten raz już zdradził PC w 1993 r., zadając mu cios w plecy, a niedawno wykorzystując niebaczne mianowanie go szefem telewizji, znów negatywnie wpłynął na notowania PiS podczas debat telewizyjnych, jak o tym już wcześniej pisałem. O ileż lepiej byłoby, gdyby prezydent RP zdecydował się wreszcie na powołanie grupy doradców programowych w postaci Rady Intelektualistów z prawdziwego zdarzenia.

Wodzowski styl w PiS
W ostatnich tygodniach okazało się, że nie tylko otoczenie prezydenta RP, ale i otoczenie premiera wyraźnie cierpi na uwiąd dworski. Świadczy o tym jakże wymownie i niepodważalnie świadectwo tak rzetelnej osoby, jak były doradca premiera prof. Andrzej Zybertowicz. Pozwolę tu sobie na zacytowanie jakże godnego uwagi fragmentu wywiadu udzielonego przez prof. A. Zybertowicza "Rzeczpospolitej" z 30 października 2007 r., pt. "Kaczyński potrzebował prania mózgu": "W ostatnich dniach kampanii w PiS wystąpił syndrom myślenia zbiorowego (...). Wystąpiło stereotypowe postrzeganie przeciwników, autocenzura, złudzenie odporności na ataki. To sytuacja, w której nie działa mechanizm burzy mózgów, powstaje coś w rodzaju dworu wokół lidera, gdzie pozycje są rozpisane. (...) Ponieważ premier intelektualnie wyrasta ponad otoczenie, jest zapewne tak, że brakuje osób, które kontestują jego myślenie. Inaczej mówiąc, im bardziej sprawny umysł ma przywódca, tym większe ryzyko, że nastąpi sytuacja dworskości, w której osoby z bardziej odległych szczebli funkcjonowania państwa czy partii nie mają kanałów dotarcia do przywódcy. Na dłuższą metę lider może się stać ofiarą swojej przewagi intelektualnej nad otoczeniem".
Premier przerastający o głowę swoje otoczenie (za wyjątkiem niektórych osób, takich jak choćby minister Zbigniew Ziobro czy wicepremier Ludwik Dorn) zbyt często otaczany był przez pochlebców, którzy przytakiwali każdej jego decyzji, nigdy nie pozwalając sobie na wypowiedzenie choćby jednego krytycznego słowa. Fatalnie odbiło się to na kampanii wyborczej. Szkoda, że premier nie zdobył się nigdy na konsultację z niezależnymi ekspertami, choćby z tak sprzyjającymi mu skądinąd profesorami Rafałem Brodą czy prof. Zbigniewem Jacyną-Onyszkiewiczem. Sądzę, że na postępowaniu premiera J. Kaczyńskiego negatywnie zaciążył pewien schemat naczyń połączonych. Polegał on na tym, że wymierzona przeciw niemu niebywale zajadła kampania w przeważającej części mediów umacniała w nim za bardzo skłonność do słuchania przytakiwań ludzi z najbliższego otoczenia. W PiS ukształtował się nazbyt scentralizowany model działania.
Czy rzeczywiście należało aż tak ostro reagować w swoim czasie na wypowiedź Pawła Zalewskiego, wyrażającą pewne zdystansowanie do jednego z elementów polityki zagranicznej minister Anny Fotygi? Czy nie należało raczej wspierać takiej otwartej wymiany zdań jako przejawu jakże potrzebnej "burzy mózgów" w partii?
Czy słuszna była zgoda na odejście L. Dorna z MSWiA? Zmiana ta przyniosła najbardziej szkodliwy w skutkach awans Kaczmarka na ministra. Dlaczego nie przedstawiono publicznie, o co chodzi w sporze różnych koncepcji premiera J. Kaczyńskiego i ministra L. Dorna? Nie wszystko chyba musi być tajemnicą państwową. Przypomnijmy przy tym, że dla wielu osób wielkim zaskoczeniem był konflikt z L. Dornem, niewątpliwie jednym z najciekawszych intelektualnie polityków PiS, a przy tym przez długie lata najwierniejszym z wiernych wobec J. Kaczyńskiego. Żartobliwie nazywałem go z tego powodu "wachmistrzem Soroką". Inni określali go "trzecim bliźniakiem".
Do rangi szczególnej groteski urasta niegdysiejsza historia grożenia posłowi Jackowi Kurskiemu sprawą dyscyplinarną tylko za to, że pozwolił sobie publicznie zażartować na temat torebki posłanki Szczypińskiej. To chyba nie był odpowiedni temat do zajmowania się nim przez szefów PiS.
Mocnym potwierdzeniem powyższych refleksji stała się ogłoszona 5 listopada 2007 r. decyzja o rezygnacji trzech spośród czterech wiceprezesów PiS: Ludwika Dorna, Pawła Zalewskiego i Kazimierza Ujazdowskiego. Swoją rezygnację motywowali tym, że w partii należy zmienić sposób zarządzania, zreformować ją w duchu zapewnienia "większej swobody". Ważne było przy tym podkreślenie L. Dorna, iż: "Nie ma mowy o kwestionowaniu przywództwa Jarosława Kaczyńskiego". Poseł Szczypińska od razu publicznie skomentowała całą sprawę słowami: "Rezygnacja wiceprezesów to nie kryzys". Na pewno nie jest to aż kryzys, ale jednak coś, co musi w najwyższym stopniu niepokoić. Dla mnie jednak znaczące jest publiczne zdystansowanie się od dotychczasowego stylu kierowania PiS przez tak wybitnego jego polityka, jakim jest L. Dorn, czy posła P. Zalewskiego. Natomiast krytykę ze strony K. Ujazdowskiego uważam za rzecz bez większego znaczenia. Od dawna bowiem widać, że jego serce bije w stronę PO.

Wina potakiwaczy
Przytakiwanie premierowi w każdej sprawie ze strony jego otoczenia fatalnie odbiło się na ostatnich tygodniach kampanii wyborczej. Ubezwłasnowolnieni, pozbawieni śmiałości wypowiadania krytycznych sądów doradcy ponoszą wielką część winy za wbicie premiera w nieuzasadnione zadufanie i lekceważenie przeciwnika, co szczególnie wpłynęło na przebieg fatalnej debaty z Donaldem Tuskiem. Premier okazał się do niej zupełnie nieprzygotowany. Zamiast potraktować ją jako decydujący bój, przyszedł na nią wymęczony innymi spotkaniami. W przeciwieństwie do J. Kaczyńskiego D. Tusk przygotował się do debaty celująco.
Wiedział, że walczy o wszystko, bo trzecia klęska wyborcza oznaczałaby faktyczne przekreślenie wszelkich szans na dalszą karierę polityczną. Świadomość tak wysokiej stawki zmieniła Tuska. Polityk, który przez wiele lat był typem skrajnego lenia i sybaryty, nagle zdobył się na niebywały dla niego wybuch pracowitości. W "Newsweeku" z 21 października 2007 r. opisywano: "Ustaliliśmy, dlaczego szef Platformy był tak wyluzowany podczas starcia z Jarosławem Kaczyńskim. Po prostu debata była dla niego godzinnym relaksem w porównaniu z praniem mózgu, jakiemu poddano go wcześniej. Ludzie ze sztabu wyborczego Donalda Tuska opowiadają, że przez cały ubiegły tydzień zmuszali swojego lidera do ostrego treningu. Kilkanaście osób wyszukiwało najdrobniejsze detale o rządach PiS i dawało je Tuskowi do wykucia na blachę. W krzyżowym ogniu pytań ze stoperem w ręku mierzono czas odpowiedzi. Odcięto też lidera PO od wszystkiego, co mogłoby rozproszyć jego uwagę. Dziennikarze skarżyli się, że nie mieli szans nawet na kilkuzdaniową rozmowę z Tuskiem". Doradca medialny PO Adam Łaszyn tak wspominał w "Dużym Formacie" (dodatku do "Wyborczej" z 11 listopada 2007 r.) o swej pracy z Tuskiem przed decydującym starciem z Kaczyńskim: "Analizowaliśmy inne debaty, symulowaliśmy kilkakrotnie starcie z Kaczyńskim, żeby oswoić Tuska, wymyślaliśmy pytania".
Skutki niedostatecznego przygotowania J. Kaczyńskiego do debaty powiększył ludzki pech, który dosięgnął w owym dniu wyraźnie niedysponowanego zdrowotnie premiera. A. Łaszyn wspominał w cytowanym tekście dla "Dużego Formatu", iż: "Na samym początku debaty Kaczyński miał kłopot z otwarciem etui do okularów. Tu już padały pytania, a on męczył się z tym pudełeczkiem. Nie mógł go otworzyć, a potrzebował okularów, żeby skorzystać z niewielkiej teczki, w której miał swoje materiały. Był kompletnie rozbity przez to mocowanie się. W tym momencie Tusk zdobył przewagę, której premier nie był już w stanie odrobić. Tym bardziej że Tusk poczuł wiatr w żaglach. I to Kaczyńskiego załatwiło. Bo początek jest najważniejszy. Ludzie oglądają pierwsze trzy - pięć minut i wyrabiają sobie zdanie o występujących; potem już trudno to zmienić".
Doradcy premiera ponoszą wielką odpowiedzialność za niewykorzystanie wszystkich szans zwycięstwa z PO. Nad ich słabością zastanawiałem się już parę miesięcy temu w momencie, gdy J. Kaczyński jakże niepotrzebnie pochwalił ponad miarę w wywiadzie radiowym naczelnego redaktora "Wprost" Stanisława Janeckiego. Rozumiem, że premier z satysfakcją odnotowywał zachowanie redakcji "Wprost" w ostatnim półtora roku. W przeciwieństwie do wszystkich innych popularnych tygodników politycznych - tabloidów, od "Polityki" i "Newsweeka" po "Przekrój" i "Przegląd", wybrał drogę koniunkturalnego postawienia na PiS i podlizywania się tej formacji politycznej. Trzeba było jednak widzieć, że w przypadku postkomunistycznego tygodnika, takiego jak "Wprost", chodzi tylko o koniunkturalizm, na którym PiS może skorzystać, nie posuwając się do niepotrzebnych pochwał wobec cwaniaka z "Wprost". Dobry doradca medialny uprzedziłby natychmiast premiera, przypominając mu, że Janecki był najgorszym polakożercą i katolikożercą we "Wprost" od lat 90. po 2001 r. i nie wypada go chwalić. Przypomniałby sławetny artykuł Janeckiego "Miller na prezydenta" jeszcze z 2004 roku (!). Przypomniałby jeszcze gorszy tekst Janeckiego z pierwszego okresu po zwycięstwie PiS i prezydentury L. Kaczyńskiego - pt. "Prezydent z lęku" ("Wprost" z 30 października 2005 r.). Janecki atakował tam wybór L. Kaczyńskiego na prezydenta m.in. jako "zwycięstwo myślenia plemiennego" (czytaj: nacjonalistycznego), "zwycięstwo Polski zakorzenionej w poprzednim systemie". Niedługo potem Janecki i "Wprost" nagle, zmieniając postawę o 180 stopni, uznali, że skorzystają na poparciu dla PiS i z całą werwą się na to nastawili. Cyników trzeba znać!
Doradcy medialni premiera nie wykorzystali jego ogromnego atutu, jakim jest znakomita elokwencja, rzadki u polskich polityków zwyczaj błyskotliwego przemawiania bez kartki. Dlaczego nie pokuszono się o to, by premier występował w telewizji w ramach szczerego dialogu z Narodem? Pamiętam, jak duże wrażenie zrobiło na mnie i moich znajomych transmitowane w telewizji kilka miesięcy temu wystąpienie J. Kaczyńskiego na konwencji PiS w rocznicę powołania rządu. Ubolewałem jedynie, że premier mówił tyko o sukcesach, a nie wykorzystał sytuacji dla wyjaśnienia przyczyn trudności w niektórych dziedzinach (np. budownictwo).
Ludzie potrzebują absolutnej szczerości, bez jakichkolwiek niedomówień. Za niedomówienia się płaci. Niedawno prof. Bogusław Wolniewicz słusznie obruszył się w "Rozmowach niedokończonych" na premiera za zwrot z wywiadu dla "Rzeczpospolitej" z 26 października 2007 r.: "Andrzej Urbański w mechanizmie politycznym, wprowadzonym ustawą o radiofonii i telewizji z 1993 roku, był jedynym człowiekiem, który mógł zostać prezesem telewizji. Czy się komuś to podoba, czy nie, tak to zostało skonstruowane".
Otóż niewiele osób rozumie, na czym konkretnie polega ten mechanizm polityczny, który sprawiał, że tylko i wyłącznie Urbański mógł zostać prezesem telewizji. Premier takie rzeczy powinien dokładnie wyjaśniać, bo inaczej będzie prowokował wciąż takie krytyczne głosy, jak prof. Wolniewicza, tak wybitnego intelektualisty.
Jak widać, czasami premier mówił za mało. Niestety, czasami mówił również za dużo i nie zwrócili mu na to uwagi jego doradcy - potakiwacze. Po co było np. tak ostro mówić w swoim czasie o Janie Rokicie, że popełnił przestępstwo. Kilka miesięcy później premier mówił o Rokicie już w zupełnie innym tonie. Mówienie o parę słów za dużo jest zresztą najwyraźniej przypadłością licznych polityków z PiS. Po co były np. te nieszczęsne słowa tak inteligentnego skądinąd L. Dorna o posłaniu lekarzy "w kamasze" czy o "wykształciuchach"? Ostatnio znów można było przeczytać o parę słów za dużo w ataku na Radosława Sikorskiego w skądinąd świetnym, błyskotliwym i dowcipnym wywiadzie ministra obrony Aleksandra Szczygły dla dziennika "Polska".
I jeszcze jedna sprawa. Z dużą satysfakcją obserwowałem transmisję przemówienia J. Kaczyńskiego, który precyzyjnie przedstawił bilans dokonań swego rządu i wręczył odpowiedni raport na ten temat prezydentowi RP. Teraz chodzi jednak o dalszą, istotną sprawę, o którą powinni zadbać doradcy medialni premiera - o maksymalne nagłośnienie tego typu Raportu Zamknięcia.

Brak społecznego zaplecza
Profesor Bogusław Wolniewicz ponad rok temu jakże słusznie krytykował PiS za nadmierną skłonność do polityki gabinetowej, brak troski o szersze zaplecze społeczne. Tu popełniono wiele poważnych błędów, bo nie wykorzystano w pełni szans na bardzo znaczące wzmocnienie siły poparcia dla rządu. Jeżdżąc bardzo często po kraju, przekonałem się, że w wielu miejscach nie zadbano o pozyskanie dla PiS rozlicznych cennych osób, które odeszły z LPR (niejednokrotnie słyszałem od nich skargi na brak życzliwości terenowych działaczy PiS, którzy woleli polegać tylko na sobie). U góry premier i jego współpracownicy starali się maksymalnie o przyciągnięcie różnych postaci politycznych z LPR, choćby posłanki Gabrieli Masłowskiej czy Bogusława Kowalskiego, a na dole najczęściej brakowało podobnych zabiegów. W rezultacie mieliśmy tylko politykę gabinetowo-parlamentarną.
Premier J. Kaczyński wykazał bardzo wiele odwagi, wbrew nagonce przeważającej części mediów, wychodząc naprzeciw słuchaczom Radia Maryja i wielokrotnie publicznie doceniając rolę tego Radia. Bardzo duże znaczenie miało jego wystąpienie na pielgrzymce słuchaczy Radia Maryja do Częstochowy w lipcu br. i późniejsze przeciwstawienie się nagonce przeciw Radiu.
Premier J. Kaczyński zdobył się również, wbrew opinii przeważającej części mediów, na jakże odważną decyzję skonstruowania jedynie możliwej koalicji z LPR i Samoobroną. Absolutnie nie zgadzam się z tymi, którzy jeszcze dziś atakują premiera Kaczyńskiego za tę decyzję, tak jak np. publicysta Rafał A. Ziemkiewicz w tekście dla "Rzeczpospolitej" z 6 listopada 2007 r.: "Kaczyński musi się przyznać do szkód, jakie wynikły z tej koalicji dla Polski". To nieprawda! Koalicja PiS z LPR i Samoobroną była jedynym nieodzownym wyjściem w zaistniałej sytuacji politycznej. PiS nie musiało i nie musi bić się za nią w piersi. Powiem więcej, PiS nie powinno było odczuwać żadnego zawstydzenia z tego powodu, jak usilnie próbowali mu wmówić również niektórzy politycy PiS, np. K. Ujazdowski. Na ataki mediów w tej sprawie trzeba było od razu wystąpić z jedynie słuszną odpowiedzią - kontrą. A mianowicie trzeba było akcentować, iż ugrupowania takie jak LPR i Samoobrona i ich liderzy mają swoje wady, ale nie są to w żadnym razie wady tak ciężkie jak te, które obciążają Platformę i jej liderów. Chodziłoby tu w pierwszym rzędzie o pokazanie spuścizny "aferałów" i roli polityków Platformy w wyprzedaży majątku narodowego za bezcen oraz w działaniach przeciwko interesom narodowym, w serwilizmie wobec Niemiec itp. Zdumiewające jest to, że w propagandzie PiS prawie nic nie mówiono o aferach licznych platformersów, osławionym układzie warszawskim etc.
PiS odniosło duże sukcesy polityczne, przeciągając na swoją stronę tak znaczące osoby, związane z Platformą, jak Zyta Gilowska czy profesor Zbigniew Religa. Były to jednak sukcesy polityki gabinetowej. W ciągu minionych dwóch lat nie zadbano dostatecznie o poszerzenie zaplecza społecznego dla idei IV Rzeczypospolitej i ewentualnego przekształcenia biernego poparcia w szerszą aktywizację ludzi.

Spory wokół polityki zagranicznej
Od wielu miesięcy trwa nagonka wielkiej części mediów na politykę zagraniczną PiS. Ton nadają tu tacy byli nieudacznicy w sterowaniu polityką zagraniczną, jak "minister Pleciuga" Władysław Bartoszewski. PiS oskarża się o rzekome skonfliktowanie Polski z sąsiadami, poderwanie prestiżu Polski, etc. Atakującym radziłbym wpisanie sobie do sztambucha opinii rosyjskiego politologa Łukianowa, naczelnego redaktora "Rosji w globalnej postaci", opublikowanej w ("der") "Dzienniku" z 30 października 2007 r. w tekście, pt. "Kaczyńscy wykonali w Europie czarną robotę". Można tam przeczytać zdania wręcz szokujące dla niektórych przedstawicieli polskich pseudoelit, przywykłych do apelowania o służalstwo wobec wskazań różnych "mędrców" z Zachodu. Według Łukianowa: "(...) członkowie wszystkich przyszłych polskich rządów powinni wspominać braci Kaczyńskich dobrym słowem za każdym razem, gdy będą się wybierać na europejskie spotkania. Uparcie broniąc swego stanowiska, Kaczyńscy naprawdę podnieśli status Polski w UE. To oni zmusili duże europejskie stolice do liczenia się ze stanowiskiem Warszawy i do tego, by o wiele więcej niż dotąd poświęcać uwagi nowym państwom członkowskim. Ustępstwa, do których zmuszano Unię w ostatnich miesiącach (w kwestii zasad głosowania, procedur podejmowania decyzji i sposobów blokowania), zapewniały bowiem Polsce stabilną pozycję na wiele dziesięcioleci". Warto w tym kontekście przypomnieć m.in. przedstawianą już w "Naszym Dzienniku" z 31 października br. przez minister Annę Fotygę sprawę sukcesu Polski w działaniach dla uzyskania stanowiska stałego rzecznika generalnego w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości. Stanowisko to jest bardzo wpływowe, gdyż ponad 8 proc. orzeczeń Trybunału jest zgodnych z opinią rzecznika generalnego.
PiS oskarżane o awanturnictwo w polityce zagranicznej zrobiło wiele dla podniesienia Polski z klęczek, na które spychali ją poprzedni konstruktorzy "naszej" polityki klientyzmu, od Bronisława Geremka i Władysława Bartoszewskiego po Włodzimierza Cimoszewicza i Dariusza Rosatiego. Trudno nie zgodzić się w tym kontekście z opinią premiera J. Kaczyńskiego, zawartą w jego przemówieniu z 5 listopada 2007 r. z okazji dymisji rządu: "Polska ma dziś nieporównanie silniejszą pozycję w Europie, niż miała dwa lata temu". Szczególnie ważne znaczenie odegrała właśnie tak atakowana przez część opozycji polityka Kaczyńskiego wobec Niemiec, wolna od dawnej potulności i wszelkich iluzji. Bardzo ważne były wysiłki zmierzające do umocnienia pozycji gospodarczej Polski w stosunkach z zagranicą, zwłaszcza działania na rzecz dywersyfikacji źródeł dostaw gazu do Polski.
Niestety, polityka zagraniczna PiS miała również wiele słabości, ale akurat odwrotnych od tych, o które oskarżano ją w lewicowych i liberalnych mediach. Wobec Unii Europejskiej nie była wcale nazbyt wyzywająca, ale o wiele za mało "krnąbrna", a czasem wręcz ustępliwa. Szkoda, że nie zrobiono czegoś więcej dla zapewnienia jak najlepszego współgrania z rządami państw, które zachowują niezależne, krytyczne stanowisko wobec różnych planów politycznego federowania Unii Europejskiej i ograniczania suwerenności jej krajów członkowskich. Wzorcem powinna być dla nas polityka prezydenta Vaclava Klausa, który od dawna głosi, że "boi się, by czeska łyżeczka cukru nie roztopiła się w europejskiej łyżeczce kawy". PiS niejednokrotnie niesłusznie oskarżano o prowadzenie do izolacji Polski. Myślę, że dziś najlepszą i najskuteczniejszą odpowiedzią na te zarzuty byłoby zawarcie przez partię Kaczyńskich swego rodzaju sojuszu z naturalnymi partnerami PiS w Europie Środkowej: rządzącą w Czechach partią Klausa i główną opozycyjną partią na Węgrzech - partią Victora Orbana. Taki "pakt trzech" połączyłby w o wiele bliższych niż dotąd związkach i współdziałaniu na arenie międzynarodowej trzy prawicowe partie środkowoeuropejskie, szczególnie przywiązane do obrony interesów narodowych i tradycji konserwatywnych.
Znakomity brytyjski historyk Perry Anderson pisał niedawno w tekście pt. "Biurokratyczny kartel elit" na łamach "Europy" (dodatku do "der" "Dziennika") z 27 października 2007 r., iż w UE jest coraz mniej demokracji. Według Andersona, "Unię Europejską zabija biurokracja i polityczny konformizm. Kraje, przyjęte do niej w 2004 roku, miały szansę tę sytuację zmienić. Szybko jednak przywołano je do porządku".
Ewentualny sukces w staraniach PiS na rzecz stworzenia wspomnianego "paktu trzech" mógłby bardzo mocno przyczynić się do wzmocnienia sił dążących do umocnienia suwerenności naszych krajów - wbrew dyktatowi państw dominujących dotąd w UE. Gorąco zachęcałbym również PiS do naciskania na rzecz tak dawno postulowanego przeze mnie bilansu zysków i strat w stosunkach z UE, pokazania całej nagiej prawdy na ten temat.
PiS musi również nadal szczególnie stanowczo przeciwstawiać się roszczeniom ze strony Niemiec i maksymalnie rozwijać akcję informacyjną na temat tego typu zagrożeń, maksymalnie wykorzystując przy tym również patriotycznie nastawionych fachowców z innych partii, na czele z obrońcą spraw polskich w odniesieniu do Niemiec, dotychczasowym wicemarszałkiem Sejmu ze strony LPR - Januszem Dobroszem.
Trzeba publicznie podjąć sprawę odszkodowań dla ludzi, którzy zostali pokrzywdzeni przez Niemców (vide np. wstrząsający pozew Winicjusza Antoniewskiego, potwornie oszpeconego w czasie wojny przez hitlerowców; "Fakt" z 30 października 2007 r.).
PiS powinno stanąć na czele frontu osób przeciwstawiających się forsowanemu przez różnych polityków PO decyzji o zastąpieniu złotówki przez euro.
Bardzo ważne znaczenie będzie miało przyjęcie przez PiS odpowiadającego polskim interesom narodowym stanowiska w sprawie roszczeń niektórych środowisk żydowskich (szczególnie tych z USA) wobec mienia w Polsce. Już wiele miesięcy temu krytykowałem "dziwną" tajemniczość rządu i władz PiS w tej sprawie, a wreszcie zgodę na jakże szkodliwe, choć i tak bezowocne negocjacje z roszczeniowcami typu Isaac Singer. Teraz, na szczęście dla PiS, cała odpowiedzialność za ewentualne ustępstwa wobec tego rodzaju roszczeń żydowskich spadnie na Platformę i jej sojuszników (zobaczymy, jak zachowa się PSL w tej tak trudnej sprawie!).
Jeśli PiS chce mieć pełne narodowe poparcie, to powinno stanowczo odrzucać wszelkie roszczenia wobec biednej Polski, która nie uzyskała niemal żadnych rekompensat od Niemiec (poza niewielkimi sumami dla robotników przymusowych). Żydzi takie rekompensaty otrzymali na sumę ok. 100 miliardów dolarów. Trzeba pokazać całkowitą absurdalność ich roszczeń wobec Polski.
Najgorszą sprawą w MSZ, za którą przyjdzie nam ciężko zapłacić, jest kompletne zaniedbanie oczyszczenia tego resortu, który pozostaje prawdziwą "stajnią Augiasza". PiS nie zrobiło prawie nic dla usunięcia z tej instytucji i z ambasad różnych sierot po komunie i Geremku. Nawet osoby, które najmocniej szkodziły polskim interesom narodowym, od Stefana Mellera po Henryka Szlajfera, od Marka Kozłowskiego po Ryszarda Schnepfa, dalej pozostają bardzo wpływowymi postaciami w tym resorcie. Nie mówiąc o ambasadach, gdzie nadal ton nadają bądź postkomuniści, bądź geremkowcy w stylu byłego ambasadora RP w USA Janusza Reitera czy konsula w Nowym Jorku Krzysztofa Kasprzyka. Przypuszczalnie zapłaci się słoną cenę za opieszałość zmian. Na przykład ambasadora Reitera z USA formalnie odwołano trzy miesiące temu, ale dziwnie jakoś długo pozostawał on na placówce w Waszyngtonie.
Szkoda, że PiS nie zadbało w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie o zniesienie ograniczeń w głosowaniu dla Polonii i wydatne zwiększenie liczby punktów do głosowania. Polonia amerykańska i kanadyjska miażdżącą większością głosowała na PiS.

Rady dla PiS
PiS musi się strzec różnych niepowołanych doradców, którzy mogą je skierować tylko na manowce. Myślę tu np. o skrajnym wielbicielu Leszka Balcerowicza - Rafale A. Ziemkiewiczu, szczególnie wybijającym się w walce z "polactwem" i Radiem Maryja. W "Rzeczpospolitej" z 6 listopada 2007 r. Ziemkiewicz mocno "radzi" PiS, aby postawił na wyborców umiarkowanych (w czasie XVIII-wiecznej rewolucji francuskiej ludzi z tych kręgów obdarzano wdzięczną nazwą "bagno"). Według Ziemkiewicza: "Skoro jednak 'przystawki' zostały zjedzone, PiS nie ma żadnych powodów, aby dalej tkwić przy prawej ścianie. W wyborach, w których liczyć się będą tylko cztery ugrupowania obecne w Sejmie (...), słuchacze Radia Maryja i radykalni antykomuniści i tak nie będą głosować na kogoś innego niż Kaczyński".
Otóż wcale to nie jest takie pewne, bo być może wielu z nich zostanie w domu, a część już zapewne została podczas ostatnich wyborów. Wspomniane przez Ziemkiewicza środowiska, stanowiące bardzo pokaźną część elektoratu (tę, która rozstrzygnęła o zwycięstwie PiS i L. Kaczyńskiego w 2005 r.), będą głosować na PiS tylko wtedy, kiedy będą widzieć jego jednoznaczność. I tylko radykalna jednoznaczność PiS będzie faktycznym kluczem do jego ewentualnego przyszłego zwycięstwa. Znamienne, że największe zwycięstwo (spośród ludzi PiS) w wielkich miastach, i to pomimo ogromnej nagonki medialnej, odniósł najbardziej jednoznaczny w swych działaniach Zbigniew Ziobro startujący w bardzo trudnym okręgu krakowskim czy prof. Ryszard Bender w okręgu lubelskim.
PiS musi stanowczo występować przeciwko wszelkim próbom zacierania różnic między nim a PO, partią oligarchów, która wcześniej czy później całkowicie się odsłoni i skompromituje, pokazując otwarcie, czyje interesy reprezentuje. Pierwsze posunięcia czołowych polityków PiS pokazują, że partia ta chce iść taką stanowczą anty-PO-wską drogą. Przypomnę tu choćby pierwsze po przegranej, twarde wystąpienie premiera J. Kaczyńskiego o rozmiarach frontu anty-PiS-owskiego, mianowanie na sekretarza stanu w MON tak znienawidzonego przez platformersów Antoniego Macierewicza, odwołanie Bogdana Borusewicza ze składu Rady Bezpieczeństwa Narodowego czy stanowczy sprzeciw przyjęcia przez Polskę Karty Praw Podstawowych w UE, sprzeciw prezydenta i premiera wobec kandydatury Radosława Sikorskiego na ministra obrony, poparcie prezydenta RP dla kandydatury Ryszarda Bendera na marszałka seniora w Senacie.
PiS musi nadal konsekwentnie występować na rzecz gruntownej lustracji polegającej na pełnym otwarciu archiwów, a nie lustracji ograniczonej, tak jak zrobiono to w duchu niefortunnych porad Bogdana Borusewicza i Zbigniewa Romaszewskiego.
PiS powinno również stanowczo występować na rzecz dezubekizacji i dekomunizacji, popierać projekty lustracji majątkowej i twardego stosowania prawa w duchu koncepcji ministra Ziobry, które przyniosły spadek przestępczości o 18 proc. w ciągu zaledwie dwóch lat.
PiS musi konsekwentnie występować z programem państwa socjalnego - Polski Solidarnej, która przeciwstawiać się będzie zwiększaniu dysproporcji społecznych i różnic między tzw. Polską A i Polską B. To jest sprawa, o której o wiele za mało mówiło PiS w czasie ostatnich debat przedwyborczych.
PiS musi wesprzeć wszelkie działania mające na celu rzeczywiste obudzenie aktywności politycznej i społecznej Polaków, w tym powstanie szerszego, ogólnopolskiego ruchu na rzecz radykalnego przełomu. Należy maksymalnie wspierać powstawanie różnych organizacji i stowarzyszeń, działań oddolnych (np. "Stop korupcji", etc.).
Apelowałbym do przywódców PiS o jednoznaczne zaakcentowanie faktu, że dziś główną linią podziału nie jest podział między prawicą a lewicą. Natomiast powinien nią być, jak to od dawna akcentuję, podział na tych, którzy bronią polskich interesów narodowych i tych, którzy im szkodzą. To jest najważniejsza linia podziału, zgodna z tym, co głosił nasz największy dyplomata - ks. Adam Czartoryski już w połowie XIX wieku: "Są tylko dwie partie w Polsce: partia polska i partia antypolska". Powstanie wspomnianego wyżej ogólnopolskiego ruchu oraz tworzenie i umacnianie różnego typu stowarzyszeń walczących o demokrację w terenie, może być najlepszą gwarancją zwycięstwa sił patriotycznych w wyborach do europarlamentu za półtora roku i w wyborach do samorządów za dwa lata.
Triumfalnie dziś pohukującym heroldom Platformy w stylu Stefana Niesiołowskiego et consortes warto przypomnieć, że będą mieli silniejszą opozycję w Sejmie, niż miały dotąd jakiekolwiek rządy. Co więcej, opozycja ta będzie wsparta przez prezydenta RP, który może być najlepszą zaporą dla prób zmonopolizowania władzy przez Platformę. Przypomnijmy, co mówił na ten temat sam prezydent Lech Kaczyński w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" z 31 października 2007 r.: "Mam nadzieję, że retoryka polityczna PO ulegnie złagodzeniu. Prezydent ma 30 różnych prerogatyw. Niektóre rzeczy bez jego zgody nie mogą mieć miejsca, jak choćby mianowanie czy odwołanie ambasadora, mianowanie generała Wojska Polskiego czy podporucznika. To dotyczy też policji i innych służb. Prezydent ma prawo weta. W stosunku do ustaw prezydent może kierować sprawę do Trybunału Konstytucyjnego. Ja z tych uprawnień zamierzam korzystać, zgodnie z moim rozumieniem interesu państwa". Wspomniane w wywiadzie przez prezydenta kompetencje mogą poważnie blokować tendencje do skrajnego podporządkowania MSZ i MON ludziom lewicy i liberałom.
Ważną, ale ciągle za mało akcentowaną sprawą jest najwyższa pozycja prezydenta przy przyznawaniu odznaczeń. Odegrały już one rolę w przywracaniu odpowiednich proporcji w odniesieniu do najnowszej historii - poprzez uhonorowanie ludzi przez tak wiele lat spychanych w cień i dyskryminowanych, w tym m.in. Anny Walentynowicz i Andrzeja Gwiazdy, a także bohaterów Polski Podziemnej. Przypomnę tu również szokujący fakt, że tylko dzięki zdecydowanej postawie prezydenta L. Kaczyńskiego uhonorowano pośmiertnie generała Augusta Emila Fieldorfa "Nila" i rotmistrza Witolda Pileckiego - wbrew zdumiewającemu sprzeciwowi W. Bartoszewskiego. Sprawę tę opisali bratanica generała Maria Fieldorf i Leszek Zachuta w książce pt. "Generał Fieldorf 'Nil'. Fakty, dokumenty, relacje", Warszawa 2007, t. I, s. 850. Autorzy powołali się tam na wypowiedź minister Kancelarii Prezydenta Leny Dąbkowskiej-Cichockiej, która stwierdziła, że prezydentowi udało się porozmawiać w sprawie przyznania Orderu Orła Białego tylko z sekretarzem kapituły, prof. Bartoszewskim, który "nie odmawiał zasługi obu bohaterom, ale był sceptyczny co do przyznania Orderu" - tłumaczyła minister Dąbkowska-Cichocka, dodając, że "profesor Bartoszewski obawia się, iż precedensowa decyzja o pośmiertnym odznaczeniu obu bohaterów stworzy możliwość wywierania nacisków w sprawie kolejnych kandydatów". Prezydent Lech Kaczyński odrzucił te zastrzeżenia. Przy okazji nasuwa się myśl o małości Bartoszewskiego, który sam otrzymawszy taki order, próbował negować jego przyznanie dla osób bardziej od niego zasłużonych dla Polski. Czymże były wojenne zasługi Bartoszewskiego wobec zasług gen. Fieldorfa i rotmistrza Pileckiego?
Uważam, że bardzo mocnym atutem PiS powinno być zdecydowane postawienie na dalsze umacnianie patriotyzmu i tradycji narodowych. PiS ma już znaczące osiągnięcia w tym względzie. Wyraźnie przyznał to niedawno nawet taki przeciwnik PiS jak senator PO Jarosław Gowin, mówiąc w wywiadzie dla "Newsweeka" z 11 listopada 2007 r. m.in.: "Wiele mnie różni od polityków Prawa i Sprawiedliwości, ale muszę przyznać, że uczynili sporo dobrego dla podbudowania dumy narodowej Polaków, a za największy sukces Lecha Kaczyńskiego uważam stworzenie Muzeum Powstania Warszawskiego i należyte uhonorowanie ludzi 'Solidarności', przedtem zapomnianych".
Zachęcałbym liderów PiS do stanowczego przeciwstawiania się, także na drodze sądowej, wszelkim przejawom plugawienia tradycji narodowych czy obrażania uczuć religijnych Polaków.
PiS musi również konsekwentnie stać w pierwszym szeregu obrońców IPN i możliwie jego jak najszerszych kompetencji w odsłanianiu bolesnych prawd o komunistycznych zbrodniach.
Na koniec pozwolę sobie wystąpić z jeszcze jedną, jak mniemam, istotną konkluzją: poparcie sił patriotycznych dla PiS nie jest czymś danym raz na zawsze i bezwarunkowo. Szansą na utrzymanie tego poparcia jest całkowita jednoznaczność w myśl zasady: "tak-tak, nie-nie" i odrzucenie zgniłych kompromisów. Bez tej jednoznaczności PiS może tylko przegrać definitywnie, ze szkodą nie tylko dla siebie, ale i dla Polski! Stawiając na jednoznaczność celów i metod, prędzej czy później wygra decydujący bój o Polskę!


Prof. Jerzy Robert Nowak

Blog Archive